Bomba zaczęła tykać we wrześniu, ale nikt jej nie słyszał. Kiedy trwały koalicyjne targi, gdy Jarosław Kaczyński dumał, czy aby nie wyrzucić z koalicji Zbigniewa Ziobry, Trybunał (dawniej) Konstytucyjny zapowiedział na 22 października rozprawę w sprawie dopuszczalności aborcji. Grupa posłów – głównie z PiS, ale też Konfederacji i PSL – pod koniec 2019 r. powtórzyła wniosek z poprzedniej kadencji, by za niekonstytucyjną uznać jedną z przesłanek dopuszczających przerwanie ciąży. Chodziło o sytuację, w której z badań prenatalnych wynika duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu. Trybunał w pełnym składzie uznał ten przepis za sprzeczny z konstytucją, co w praktyce oznacza wprowadzenie całkowitego zakazu aborcji.
Niemal natychmiast na ulice miast – nie tylko metropolii, także miasteczek na wschodzie i południu Polski – wyszły setki tysięcy protestujących. Głównym organizatorem demonstracji był Ogólnopolski Strajk Kobiet (i jego liderka Marta Lempart), protestujących wsparła opozycja – Lewica, Platforma oraz powstająca partia Szymona Hołowni.
Badania pokazały, że zdecydowana większość Polaków, w tym znaczna część zwolenników PiS, nie zgadza się z orzeczeniem Trybunału, a w sondażach partyjnych tąpnęło poparcie dla partii Kaczyńskiego. W październikowym badaniu CBOS partia rządząca straciła aż 9 pkt proc. Już w kilku sondażach z końca października poparcie dla PiS spadło poniżej 30 proc.
Wszystko to dzieje się w krytycznym dla kraju momencie drugiej fali epidemii, gdy padają rekordy dziennych zakażeń i umierają już nie dziesiątki, lecz setki ludzi, ochrona zdrowia jest na granicy wydolności, a rząd desperacko próbuje uniknąć lockdownu.
I nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek panował nad sytuacją.