Spełnił się scenariusz, przed którym przestrzegaliśmy. Niekontrolowane otwarcie szkół przyczyniło się do rekordowego tempa rozwoju epidemii koronawirusa. Związek wzrostu zachorowań z uruchomieniem placówek oświatowych ostatecznie potwierdził sam minister zdrowia, a rząd – po ograniczeniu działalności szkół średnich – zdecydował o wprowadzeniu z początkiem tygodnia zdalnego nauczania w klasach IV–VIII szkół podstawowych. Młodsze dzieci nadal mają chodzić do przedszkoli i uczyć się stacjonarnie w klasach I–III. Przynajmniej formalnie tak to ma wyglądać. W niektórych placówkach nauczycielki proszą, aby kto może, zrezygnował z przyprowadzania dzieci. Apelują też do rodziców o przekazywanie bezpośrednio do nich informacji w razie kontaktu rodziny z kimś zakażonym. I tłumaczą, że nie mogą już liczyć na sanepid.
Jak będzie z nauką zdalną starszych klas? Pod pewnymi względami nieco lepiej niż wiosną. Ogólnopolskiej platformy do zdalnego nauczania, którą miał zapewnić MEN, jak nie było, tak nie ma. W szkołach na ogół postawiono na wspólne dla wszystkich klas narzędzia, z którymi oswoiła się większość uczniów i nauczycieli. Laptopów i kamerek przybyło, choć nie na tyle, żeby rozwiązać problemy np. uczniów z rodzin wielodzietnych. Dofinansowania z głównych rządowych programów „Zdalna szkoła” i „Zdalna szkoła plus” w przeliczeniu na jedno dziecko to średnio po 100 zł z niewielkim okładem. Natomiast zasadniczym problemem w porównaniu z sytuacją sprzed pół roku jest to, że obecnie wielu nauczycieli choruje. – Jeśli na zwolnieniu lekarskim jest pięć osób z piętnastoosobowej kadry, to nie sposób zorganizować ani lekcji stacjonarnych, ani zdalnych – mówi dyrektor małej podstawówki w Zachodniopomorskiem.
Dla wielu rodziców w praktyce to wszystko oznacza, że znów będą musieli łączyć pracę z opieką i kontrolą nad nauką dzieci w domu.