Wbrew protestom prezydent zaprzysiągł Przemysława Czarnka na ministra edukacji i nauki. Tym samym sejmowy debiutant, bez doświadczenia pracy w jakimkolwiek ministerstwie, objął kierownictwo nad połączonymi resortami. Tymczasem 15 października ogłoszono, że szkoły średnie i uczelnie na terenie tzw. powiatów żółtych mają przejść na kształcenie hybrydowe. Z kolei te z powiatów czerwonych, które stanowią już prawie połowę Polski – na zdalne. Według ZNP należałoby podjąć również kroki zwiększające bezpieczeństwo pracowników i dzieci w przedszkolach oraz szkołach podstawowych: „Ta grupa została całkowicie pominięta w działaniach osłonowych”.
Śmierć nauczycieli zakażonych koronawirusem (do końca ubiegłego tygodnia informowano o czterech) pogłębia niepokoje w środowisku, a zwolnienia lekarskie sypią się lawinowo. Według szacunków dyrektorów rotacyjnie nieobecne jest średnio 30 proc. kadry. Z drugiej strony przejście na kształcenie zdalne też nie jest idealnym rozwiązaniem: – Mamy prowadzić sto procent zajęć online w czasie rzeczywistym – relacjonuje nauczycielka liceum spod Łodzi. Nie wie jednak, czy wolno jej sprawdzać obecność, bo – jak zauważył dyrektor – uczniowie mogą nie mieć dostępu do sprzętu, jeśli w domu jest rodzeństwo. Przeznaczane przez rząd środki (m.in. 500 mln zł w ramach programów „Zdalna szkoła” i „Zdalna szkoła +”) rozwiązują tylko część problemów.
W wielu państwach europejskich znaczna część decyzji dotyczących placówek oświatowych pozostaje w gestii władz regionów. Na całkowite zamknięcie szkół zdecydowano się tam, gdzie z powrotem wprowadzono lockdown, m.in. w Czechach. Rząd Włoch próbuje unikać zamykania szkół (w tym celu zamówiono np. jednoosobowe ławki), Wielka Brytania stara się organizować naukę na podobnej zasadzie, na jakiej – teoretycznie – dotychczas odbywało się to w Polsce: uczniowie mają się nie mieszać między klasami, a w razie zakażenia izolowana jest pojedyncza grupa.