E. pracuje w laboratorium covidowym w Lublinie – na aparacie GeneXpert firmy Cepheid. Przepustowość maszyny to około 40 próbek na 12 godz. pracy. Obecnie w laboratorium analizują mniej niż 10 próbek dziennie, ale czasem nie robią nic. Bo nie ma testów. Do laboratorium trafia ich maksymalnie 150 na dwa tygodnie, a potrzeby są znacznie większe.
Czytaj też: Naturalna odporność stadna. Niebezpieczna i naukowo nieuzasadniona
Brak doświadczenia i chaos
Diagnosta, który pracuje jako przedstawiciel w jednej z firm dostarczających testy na covid-19, wyjaśnia, jak to wygląda z drugiej strony: – Na wiosnę, kiedy była pierwsza fala, w szpitalach na szybko próbowano zorganizować pracownie genetyczne. Pracownicy laboratoriów nie byli przeszkoleni do pełnej diagnostyki RT-PCR, dlatego sporo laboratoriów postawiło na analizatory automatyczne. Kiedy przypadków było mało, miało to sens.
Szkopuł w tym, że analizatory automatyczne pracują na konkretnych testach konkretnych firm. A dzisiaj, gdy jest druga fala pandemii, te firmy nie wyrabiają się z produkcją testów. – Jeśli laboratorium postawiło na standardową procedurę RT-PCR, to testów jest jeszcze dużo. Problemy moim zdaniem wynikają z braku doświadczenia kierowników laboratoriów i dyrektorów szpitali oraz chaosu organizacyjnego. Z drugiej strony firmy, które wiedziały, że nie zdołają wyprodukować ogromnej liczby testów, nie powinny sprzedawać analizatorów bez zabezpieczenia testowego – tłumaczy przedstawiciel innej firmy.
Dr Matylda Kłudkowska, wiceprezes Krajowej Izby Diagnostów Laboratoryjnych, podkreśla, że trudna sytuacja dotyczy tylko laboratoriów szpitalnych, pracujących w systemie zamkniętym. – Nie wykonuje się w nich dziennie bardzo dużej liczby badań, ale zaletą tego systemu jest krótki czas oczekiwania na wynik RT-PCR: od 30 min do 1,5 godz. Testy przeznaczone są do badania tylko pacjentów z objawami zakażenia covid-19. Ale odczynniki, które trafiają obecnie do Polski, nie są w stanie pokryć nawet połowy zapotrzebowania, co związane jest z bardzo dynamicznym wzrostem liczby zakażeń – tłumaczy dr Kłudkowska i przyznaje, że wszyscy czekają na kolejną dostawę. Jeśli liczba badań koniecznych do wykonania będzie zbyt duża, to możliwe będą przestoje. Mówiąc wprost: laboratoria mogą stanąć, tym bardziej że nikt nie wie, ilu pacjentów trzeba będzie zbadać.
Czytaj też: Koronawirus Kościoła nie oszczędza
Brakuje nie tylko testów
K., diagnosta z Dolnego Śląska: – Jeśli dzisiaj wykonujemy ok. 60 tys. testów dziennie, a to jeden z najniższych wskaźników w Europie, to skala zapotrzebowania na testy idzie nawet nie w miliony, ale w dziesiątki milionów. Fabryki nie nadążają nie tylko z produkcją testów i odczynników, ale też materiałów jednorazowych, jak końcówki do pipet, do aparatu, probówki, kuwety. Dlatego myślę, że do dwóch tygodni wszyscy się po prostu zatkamy, bo będziemy mieli mnóstwo skierowań, których zwyczajnie nie przerobimy.
K. uważa, że należałoby przejść z testów RT-PCR na testy antygenowe, bo są szybsze i dużo tańsze. Przy teście RT-PCR konieczne jest oczyszczenie pobranego materiału z białka, dostanie się do genomu wirusa, a cała procedura trwa kilka godzin. Testy antygenowe, obecnie wprowadzane na rynek europejski przez dwa duże zachodnie koncerny, dają wynik w ciągu 15 min. Dobrej jakości testy antygenowe kosztują 30–35 zł. Test RT-PCR wraz z materiałami zużywalnymi to koszt ok. 50–150 zł. Ministerstwo płaci szpitalowi za zrobiony test RT-PCR 280 zł, za antygenowy – ani złotówki.
– Antygenowe testy robią np. w szpitalu w Wałbrzychu, tam też wykonuje się je na porodówce. Są szybkie, tanie, a te dobre są już odpowiednio zwalidowane, dopuszcza je WHO. Mają 93 proc. czułości, 97 proc. specyficzności i nie rozumiem, dlaczego rządowy zespół covidowy, krajowi konsultanci i Państwowy Zakład Higieny nie dają nam zielonego światła – mówi K.
Diagnosta pracujący w firmie dostarczającej testy do szpitali tłumaczy: – W czasie pierwszej fali pandemii Ministerstwo Zdrowia kupiło mnóstwo testów antygenowych. Niby koreańskich, kilka dni temu okazało się, że chińskich, wątpliwej jakości. WHO dopiero 11 września opublikowało tymczasowe wytyczne dotyczące testów antygenowych. Ministerstwo owszem, rozesłało po szpitalach te kupione wiosną testy, ale zniechęciło do nich lekarzy i diagnostów, bo ich czułość jest kiepska. Dopiero teraz na rynek wchodzą takie, które w 90–97 proc. pokrywają się z tymi RT-PCR. Problem jednak w tym, że nie ma polskich wytycznych, jak stosować te testy, czyli w jakich sytuacjach.
Czytaj także: Prawie jedna piąta Polaków uważa, że pandemia to ściema
Żyjemy, walczymy
– Jest ciężko. Atmosfera jest napięta do granic możliwości, a każde chrząknięcie budzi niepokój moich koleżanek i kolegów. Nikt z nas nie chce zachorować, bo gdzie nasi pacjenci będą mieli badany materiał? – mówi diagnosta z dwuletnim stażem pracy, doktorant na wydziale medycyny w mieście na południu Polski. Pracuje w dużym szpitalu. Jak opowiada, jego laboratorium nie wykrywa obecności wirusa SARS-CoV-2, robi to zakład mikrobiologii klinicznej znajdujący się dwa piętra wyżej. On z koleżankami i kolegami badają inne parametry u pacjentów z całego szpitala, w tym tych zakażonych koronawirusem.
Materiał jest różny. Od najpopularniejszego, a więc krwi, jej surowicy i osocza, przez mocz po płyny z różnych jam ciała, w tym płyn z jamy opłucnej. To materiał potencjalnie zakaźny, najczęściej przysyłany w worku z napisem „Biohazard”. Wtedy jedna osoba nakłada fartuch z flizeliny, podwójne rękawice i zwykłą chirurgiczną maskę z przyłbicą.
– Masek dostajemy 100 tygodniowo. Dziennie pracuje nas dwudziestka. W weekendy jesteśmy w dziesięć osób, a więc przez siedem dni przypada na jedną osobę 0,83 maski dziennie. Sami kupujemy dla siebie sprzęt ochrony osobistej, by nie narażać się nawzajem. Osoba, która obsługuje aparat, zachowuje od nas odległość, bo nie mamy zbyt dużo fartuchów. Jesteśmy ostrożni. Żyjemy, walczymy. Uczymy nowe pokolenia tego zawodu. Mamy dobrego dyrektora, stara się o nas pamiętać. Nie pomija nas, ale system wiąże ręce – mówi z goryczą doktorant. I od razu dodaje: – Nie ma pieniędzy. W tym roku dyrektor musiał obciąć nam budżet. Ofiarą padły mikroskopy. Pracujemy na takich, które mają po 40 i 60 lat i są w stanie tragicznym.
Podkast „Polityki”: Jak działają modele matematyczne i co mówią o pandemii
Problemy z biurokracją i ludźmi
W., diagnosta pracujący w dużym szpitalu w Warszawie: – Wiosną uczyliśmy się wszystkiego. Ja akurat ogarniam diagnostykę molekularną, ale wiele moich koleżanek i kolegów z mikrobiologii uczyło się testów covidowych od zera. Dzisiaj z wiedzą jest dobrze, ale zatykamy się z powodu braku odczynników, plastiku do aparatów i biurokracji.
W. doskonale pamięta sytuację z wiosny, podczas pierwszej fali pandemii, kiedy do aparatu pewnej firmy zabrakło plastikowych końcówek, które były produkowane we Włoszech. A tam akurat zaczęła się katastrofa w Lombardii i cała produkcja poszła na rynek wewnętrzny. – Płacimy teraz za wiosnę. Wtedy kupowano analizatory, których moc przerobowa wynosi 12 próbek przez 3 godz. Jeden po prostu nie przerobi 300 próbek dziennie – mówi W.
W jego szpitalu ostatnio zakupiono termocykler, który jest w stanie oznaczyć 96 próbek w ciągu 2 godz. Niestety, wąskim gardłem nadal pozostaje czas potrzebny na izolację RNA wirusa. Czasochłonne jest również wpisywanie wszystkich badanych do systemu. Pół biedy, jeśli są to pacjenci z oddziałów – ich dane są w bazie szpitalnej. Ale ludzie testowani „z namiotu”, jak mówią diagności, muszą podać imię, nazwisko, adres, telefon, PESEL. Jeśli to jest 20 osób dziennie, to nie ma problemu, ale 300? – Oddelegowano dziewczyny specjalnie tylko do tego – dodaje W.
Czytaj także: Za zamkniętymi drzwiami laboratorium. Badanie na obecność SARS-CoV-2 krok po kroku
Agnieszka Gierszon, sekretarz Związku Zawodowego Diagnostów, przyznaje, że ze szpitalnych laboratoriów zbierają sygnały o brakach, w tej chwili głównie odczynników. – Ale też na własnej skórze czujemy, że system się zatyka. Jestem na kwarantannie, bo miałam kontakt z osobą zakażoną, podobnie jak dziesięć moich koleżanek z pracy. Żadna z nas nie dodzwoniła się do sanepidu, do żadnej z nas nie odezwał się nikt ze służb, które powinny monitorować rozprzestrzenianie się zakażeń, a przecież mają w bazie dane osoby chorej i dane osób z kontaktu – mówi.
Gerszon dodaje, że związek nie dysponuje jak na razie pełnymi danymi dotyczącymi liczby chorych w tej grupie zawodowej. Ona sama ostatnio znalazła informację, że to 100 osób, ale wszystkich diagnostów w Polsce jest ok. 16 tys., więc zakłada, że zakażonych może być więcej.
Czytaj też: Sasin idzie na wojnę z lekarzami. To głupie i niesprawiedliwe