To tak jakby do policji przyjmować kiboli (albo neofaszystowskie bojówki), a chorych pod respiratorami powierzyć opiece znachorów. Nie tylko skończyłoby się to tragicznie dla oddanych im dóbr i osób, katastrofalne byłyby także skutki społeczne takich decyzji.
Niemiecki właściciel stanie na przeszkodzie?
Tak też będzie, jeśli Verlagsgruppe Passau, czyli właściciel Polska Press, największego w kraju wydawcy gazet regionalnych, zdecyduje się na sprzedaż swych 20 polskich tytułów prasowych Orlenowi. Pomijając ironię losu towarzyszącą transakcji dokonywanej między niemiecką firmą a kontrolowanym przez antyniemiecki PiS koncern, oddanie gazet w takie ręce oznaczałoby z pewnością koniec ich niezależności i przekształcenie w tuby emitujące wulgarną, prorządową propagandę.
Niewykluczone, że – jak to propisowskie media mają w zwyczaju – także wymierzoną w Niemców. Ale nie o to chodzi, że – jak stwierdził kiedyś Lenin – kapitaliści gotowi są sprzedać nawet sznur, na którym zostaną powieszeni. Gorzej, że niemieccy właściciele Polski Press biorą na siebie odpowiedzialność za destrukcję tego, co w ich rodzimym kraju jest świętością, czyli wolnych i pluralistycznych mediów. Dlaczego o tym piszę? Nie łudźmy się, tylko oni mogą zdecydować o tym, że pisowski plan „repolonizacji” zaliczy falstart. Na społeczne protesty czy szeroką falę oburzenia nie ma co liczyć. Znieczulone społeczeństwo przekroczenie i tej granicy przyjmie z obojętnością. Dlatego te nieliczne grupy, którym na wolnych mediach w Polsce nadal zależy, powinny apelować do rodziny Diekmannów, czyli właścicieli Verlagsgruppe Passau, by zaniechała tej wstydliwej transakcji.
Czytaj też: Repolonizacja mediów, czyli co zamierza PiS
Droga węgierska, w stronę Rosji
Bo za tym, co odbywa się właśnie w ciszy orlenowskich gabinetów, w tajemnicy przed opinią publiczną i dziennikarzami, kryje się nie tylko kwestia wolności mediów. Ale także to, czy Simone Tucci-Diekmann i Alexander Diekmann, a wraz z nimi demokratyczne polskie media wejdą na drogę wytyczoną przez Władimira Putina, przetestowaną także z sukcesami przez jego węgierskiego druha Viktora Orbána. Jej początkiem jest zwykle przejęcie mediów prośbą, groźbą lub zwykłym przekupstwem i oddanie w ręce zaprzyjaźnionych oligarchów albo przedsiębiorstw kontrolowanych przez władze. Koniec jest zawsze taki sam: upadek niezależnych gazet, stacji radiowych i telewizyjnych czy serwisów internetowych.
Dlatego w tej sprawie nie ma szarości. Jest tylko czerń i biel oraz to, kto po czyjej stronie stoi.
Czytaj też: Węgry informacyjnie niesuwerenne. Wraca Radio Wolna Europa