Wejście lidera PiS w skład rządu to wydarzenie polityczne najwyższej rangi. Szef partii i najważniejsza postać całego obozu, zasiadający przy tym samym stole z premierem, wicepremierami i ministrami, będzie w naturalny sposób koncentrował na sobie uwagę i stanie się punktem odniesienia. Przynajmniej dopóki jego obecność nie spowszednieje lub sam nie narzuci reguł interakcji. Znaczenie będzie miała każda opinia prezesa, komentarz, spojrzenie, nawet sama obecność.
Wiadomo, w jakich okolicznościach lider obozu Zjednoczonej Prawicy zdecydował się wejść na pokład rozchybotanej łodzi i kogo z niesfornej załogi chce mieć na oku. To raczej resort sprawiedliwości, a nie dwa pozostałe – spraw wewnętrznych i obrony – będzie pod szczególnym nadzorem. Wydaje się pewne, że rządy PiS będziemy dzielić na okres bez Kaczyńskiego i z Kaczyńskim w składzie.
Czytaj też: USA sprzedają „lepsze” i „gorsze” F-35. Jakie trafią do nas?
Cztery filary i ten piąty
Formalne usytuowanie najważniejszego polityka w kraju jako przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Państwa (lub Bezpieczeństwa Narodowego – nawet nazwa organu jest wciąż przedmiotem ustaleń) wykreuje nową jakość nie tylko w polityce koalicyjno-personalnej. Może stworzyć dodatkowy, piąty filar systemu zarządzania bezpieczeństwem, jeśli przyjąć, że czterema podstawowymi i stałymi, już opisanymi w konstytucji i ustawach, są prezydent (wraz z organem doradczym: Biurem Bezpieczeństwa Narodowego), Rada Ministrów, minister obrony narodowej kierujący sprawami wojska i obronności w czasie pokoju oraz szef sztabu generalnego, który jednocześnie jest naczelnym dowódcą na czas wojny i dowódcą sił zbrojnych w czasie pokoju.
Relacje komitetu z organami konstytucyjnymi będą powstawać stopniowo i zostaną określone najpierw treścią zarządzenia prezesa Rady Ministrów, a później może ustawy. To, co politycy w mediach nazywają „nadzorem” Kaczyńskiego nad resortami sprawiedliwości, spraw wewnętrznych i obrony, musi zostać przełożone na precyzyjny język kompetencji i procedur, które w systemie bezpieczeństwa narodowego mają szczególne znaczenie. Zwłaszcza że generalnie rola rządowych komitetów opisana jest dosyć nieostro.
Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?
Co będzie mógł komitet Kaczyńskiego?
Konstytucja sygnalizuje, że w skład rządu mogą wchodzić przewodniczący określonych w ustawach komitetów, a po powołaniu uzyskują taki sam status jak ministrowie kierujący działami administracji. Status ten łączy się z licznymi przywilejami, ograniczeniami i ryzykiem odpowiedzialności konstytucyjnej przed Trybunałem Stanu. Bardziej szczegółowo niż konstytucja o komitetach mówi ustawa o Radzie Ministrów, która zalicza je do wewnętrznych organów pomocniczych rządu. Takie ciała to rady, zespoły, komitety powoływane ad hoc do określonej sprawy lub kategorii spraw, komitet stały lub komitety Rady Ministrów. Zadaniem dwóch ostatnich jest „inicjowanie, przygotowanie i uzgadnianie rozstrzygnięć albo stanowisk Rady Ministrów lub Prezesa Rady Ministrów w sprawach należących do zadań i kompetencji tych organów”. Ustawa mówi, że „nazwę, skład, zakres działania oraz tryb postępowania” organu pomocniczego określa premier w zarządzeniu.
Widać więc, że zadania komitetu mogą być szerokie, a tryb pracy nie jest ustalony z góry. To, w jakim stopniu komitet będzie miał głos rozstrzygający dla decyzji samej Rady Ministrów, zależy od układu sił. Biuletyn Informacji Publicznej RM wylicza kilkadziesiąt organów pomocniczych rządu, o których – gwarantuję – nigdy Państwo nie słyszeli, których nazwy mogą nawet dziwić i których przewodniczący są szerzej nieznani. Skoro jednak szefem nowego komitetu ma być szef rządzącej koalicji, trudno będzie traktować rekomendacje tego ciała inaczej niż jako wiążące.
Czytaj też: Europa ściga się po F-35. Wszyscy robią to inaczej niż Polska
Najważniejszy sekretariat w Polsce
Poza wspomnianym w ustawie inicjowaniem, przygotowaniem czy uzgadnianiem spraw, zanim staną na forum całego rządu, w przypadku komitetu Kaczyńskiego ogromne znaczenie będzie mieć samo wyrażenie zainteresowania jakąś tematyką, wyznaczenie posiedzenia czy gromadzenie dokumentów. Kluczową rolę będzie tu odgrywał sekretariat, przewidziany przez ustawę do obsługi komitetu, ale przecież w tym konkretnym przypadku obsługujący najważniejszego polityka w kraju. Jak wynika z zarządzeń premiera dotyczących trybu pracy innych komitetów, np. ds. cyfryzacji, szef lub szefowa sekretariatu w praktyce kieruje pracami komitetu i z tego względu ma wgląd w informacje o strategicznym znaczeniu, a nieraz o nieprzyjemnym wydźwięku dla ministrów. Można założyć, że ze względu na kumulację spraw wewnętrznych, wymiaru sprawiedliwości i polityki obronnej – to właśnie sekretarz komitetu, bezpośrednio współpracujący z jego szefem, zyska pozycję superministra.
Teoretycznie powinna to być osoba merytorycznie przygotowana i mająca doświadczenie w zakresie prac komitetu, a jednocześnie musi być zaufanym współpracownikiem Kaczyńskiego. Ten wybór może stać się obszarem kontrowersji i zażartej walki o wpływy. To, kogo wskaże prezes, będzie też ważnym sygnałem, co naprawdę stanie w centrum jego zainteresowania. Wyznaczenie biegłego w papierkowej robocie urzędnika lub rzutkiego polityka drugiego szeregu, jak np. Michał Dworczyk, pewnie pomogłoby w przełamaniu silosowości w kwestiach bezpieczeństwa. Z drugiej strony wskazanie osoby pokroju Antoniego Macierewicza oznaczałoby rozsadzenie systemu od środka. Niewyobrażalne? Niemożliwe? Zaskoczenia za rządów PiS stają się rzeczywistością.
Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna
Anglosaski przykład? Nie całkiem
Z rządu nieoficjalnie słychać, że nasz komitet ds. bezpieczeństwa ma powielać wzorce narodowych rad bezpieczeństwa z USA i Wielkiej Brytanii. Amerykańska NSC to zaplecze prezydenta jako szefa rządu i głównodowodzącego sił zbrojnych – i już tu widać, jak bardzo odbiega to od polskich realiów. Rada jest jednym z najważniejszych organów władzy wykonawczej, gromadzącym w jej podstawowym składzie najważniejszych ministrów, doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego, szefa kolegium połączonych szefów sztabów, szefów wywiadu i kluczowych doradców prezydenckich. To jądro tzw. zachodniego skrzydła Białego Domu. Ma zaplecze urzędnicze liczące 300 osób – nawet po redukcji dokonanej przez Donalda Trumpa. Korzysta z niezliczonych zewnętrznych ekspertów i raportów think tanków. Przeniesienie takiego organu na polskie warunki wymagałoby reformy konstytucyjnej, konsolidującej zarządzanie bezpieczeństwem w rządzie lub u prezydenta zamiast obecnego dzielenia kompetencji. A potem solidnej inwestycji w profesjonalne kadry. Komitet Kaczyńskiego nic takiego nie znamionuje.
W bliższym Polsce systemie Zjednoczonego Królestwa NSC działa jako komitet rządowy, ale na najwyższym szczeblu. Szefem jest premier, w skład wchodzą kluczowi ministrowie, w przeszłości miała kilka podkomisji, z których nadal istnieje ta do spraw odstraszania nuklearnego (rzecz jasna nie do powtórzenia u nas). Być może więc naszemu założeniu bardziej odpowiada szerzej opisywany w mediach format obrad rządu Jej Królewskiej Mości, znany pod akronimem COBR. Słyszymy w medialnych przekazach, że komitet COBR obraduje po jakimś zamachu czy innej nagłej sytuacji kryzysowej. Tyle że to nie osobny komitet rządowy, a pomieszczenie – pokój tajnych narad, wyposażony w środki łączności i prezentacji sytuacji, w którym zbiera się zarówno NSC, jak i komitet cywilnego reagowania kryzysowego. W KPRM odbywają się podobne posiedzenia komitetu zarządzania kryzysowego, które już teraz zewnętrznie bardzo przypominają to, co dzieje się w Londynie. Obecność prezesa przyciągnie jeszcze więcej kamer, ale nie zmieni jakościowo sytuacji.
Czytaj też: Bombowce przeleciały nad krajami NATO. USA dały pokaz siły
Łypanie na prezesa PiS
Wróćmy do mniej formalnych skutków powołania nowego komitetu. Na Kaczyńskiego za stołem uważnie patrzeć będą ministrowie Błaszczak i Sasin, dwaj główni rozgrywający wojska i zbrojeniówki. I przede wszystkim premier Morawiecki, formalnie trener wszystkich rozgrywających.
Błaszczak trzyma kasę na zbrojeniowe zakupy, prowadzi superważne rozmowy z Amerykanami i dba, by nie rozleciały się inne sojusze, wreszcie stara się budować przekonanie o rosnącej sile wojska. Kaczyński nie ma mu wiele do zarzucenia – inaczej ministra już by nie było. Choć trzeba też dostrzec, że wbrew „spekulacjom” sprzed kilku tygodni szef MON nie został wicepremierem. Może chodziło o miejsce dla superwicepremiera Kaczyńskiego? Sasin – co kilka tygodni temu nie wydawało się pewne – nie tylko przetrwał rekonstrukcję, ale zachował fotel wicepremiera. W arcygrubej tece państwowych firm Polska Grupa Zbrojeniowa nie znaczy wiele, ale nawet prezes musiał słyszeć o jej miliardowej stracie, żenujących wynikach eksportowych i fatalnych nastrojach. Nie zrobił z tym nic, czyli istniejący od roku układ jest przez niego akceptowany, o powrocie PGZ pod nadzór MON chyba nie ma mowy. Kwestie powodzenia w biznesie czy dostarczania wojsku technologii mają tak naprawdę drugorzędne znaczenie. No może poza tym, że uruchomione będą prace nad Agencją Uzbrojenia, która według MON ma być lekiem na całe zło, choć to okaże się już w następnej kadencji.
Czytaj też: Trump uderza w Niemcy, NATO i Polskę. Prysły iluzje o forcie
Czy Kaczyński interesuje się wojskiem
Trwaniu systemu sprzyja względny spokój na wschodzie, zagwarantowana umową obecność Amerykanów i rosnący budżet MON, pozwalający nie zagłodzić PGZ (przy utrzymaniu zdolności do strategicznych zakupów za oceanem). Od tej strony prezes nie ma powodu ingerować.
Nie zanosi się, by koncepcję konkurencyjną do MON przedstawił resort Sasina. Sporów nie będzie, o ile w fabrykach będzie spokój, straty da się jakoś pokryć i nikt nie doniesie o żadnej aferze. Ostatni raz prezes miał styczność ze sprawami PGZ, gdy musiał skierować trójkę partyjnych „czyścicieli”, by posprzątali bałagan po ludziach Macierewicza. Teraz zbrojeniówka jest w rękach menedżerów, a nie aptekarzy. I choć oszałamiających wyników nie robi, nie generuje też skandali. Samym zaś wojskiem Kaczyński nigdy się bardzo nie interesował i wątpliwe, by zaczął. Narracja narzucona przez Błaszczaka wydaje się mu odpowiadać, dopóki w telewizji widać Wojska Obrony Terytorialnej, coś tam przeleci i coś wystrzeli. Tak przynajmniej mówią mi ludzie lepiej znający podejście prezesa do obronności.
Ale Kaczyński jest zbyt doświadczonym graczem, by zadowolił się zmanipulowanym obrazem rzeczywistości. Po to będzie mieć sekretariat i zaufanych ludzi, by zbierać dokumentację, czytać i wyciągać wnioski, które mogą się przydać w jakiejś rozgrywce. Oczywiście papiery zaczną mu też podsuwać zwalczające się koterie. Nie będzie trzeba jeździć na Nowogrodzką, łatwiej też będzie dostrzec, kto i kiedy do prezesa puka.
Czytaj też: Co dalej z polityką obronną? Duda sprawił sobie „kłopot”
Okno możliwości
A pukać mogą nie tylko politycy. Nowa instytucja zaangażowana w kwestie obronne i zbrojeniowe to ogromna szansa dla wszelkiej maści załatwiaczy i lobbystów. Związkowi przywódcy z terenu, którzy przez wiele lat telefonicznie i osobiście, a czasem przez politycznych pośredników kolędowali na Nowogrodzką, teraz mogą zyskać silniejsze przełożenie na resorty, od których zależy przetrwanie ich fabryk. Pewnym utrudnieniem jest fakt, że do KPRM trudno wejść, a każdy gość jest notowany. Czy urzędujący przy Al. Ujazdowskich prezes odmówi audiencji związkowcom, przemysłowcom lub delegatom sojuszniczych krajów? Nie ma powodu. Stąd przeświadczenie – a u niektórych nadzieja – że nowa struktura otworzy nową szansę dla zabiegów o takie czy inne rozstrzygnięcie albo że procesy w toku czy decyzje bliskie podjęcia zostaną wstrzymane, by mógł na nie rzucić okiem albo wręcz zatwierdzić je potężny prezes przy wsparciu swoich ekspertów. Nie stawiam tu rzecz jasna żadnego zarzutu, zwracam jedynie uwagę, że rozmaici interesariusze będą chcieli wykorzystać chwilową destabilizację, jaką wykreuje pojawienie się nowej instytucji. A po wyklarowaniu się kompetencji uzyskać do niej jak najlepszy dostęp. Przesądzą ludzie w otoczeniu Kaczyńskiego – ich kontakty, przeszłość, postawa.
Czytaj też: PGZ ma już piątego szefa za rządów PiS
Gdzie jest prezydent?
Na powołaniu w KPRM nowego komitetu najbardziej stracić może Andrzej Duda, choć – paradoksalnie – sam tego chciał. W Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, opublikowanej zaledwie w maju, pisał, że trzeba: „Stworzyć ponadresortowy mechanizm koordynacji zarządzania bezpieczeństwem narodowym poprzez utworzenie komitetu Rady Ministrów, odpowiedzialnego na poziomie strategicznym za rozpatrywanie spraw z zakresu polityk, strategii i programów w obszarze zarządzania bezpieczeństwem narodowym, w sposób zapewniający spójność i konsekwentną ich realizację oraz jego powiązanie z nową rolą i kompetencjami Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego i Rządowego Centrum Bezpieczeństwa”. Prezydent domagał się też, by „włączyć marszałków Sejmu i Senatu w przygotowania do zarządzania bezpieczeństwem narodowym” oraz „dostosować mechanizmy i instrumenty wspierające Prezydenta RP”. W domyśle: wzmocnić BBN i Kancelarię Prezydenta w etaty wojskowe i eksperckie, pozwalające lepiej sprawować zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi i przygotowywać się na kierowanie obroną, które konstytucja powierza głowie państwa, ale dając mu niewiele praktycznych narzędzi. Ogólnie słuszne postulaty Dudy, a tak naprawdę BBN, zostały przekute w wytyczne-założenia ustawy o zarządzaniu bezpieczeństwem narodowym i podobno przesłane do KPRM. Podobno.
Czytaj też: Polska zbrojeniówka uzależniła się od Lockheed Martin
Duda nie może całkiem odpuścić
Kiedy Duda podpisywał strategię, nikt nie brał pod uwagę, że na czele komitetu mógłby stanąć potężny prezes PiS. Myślano raczej o formule: przewodniczący od premiera, zastępca od prezydenta. Jeśli chodzi o nazwiska, to w grę wchodził wspomniany już Michał Dworczyk i Dariusz Gwizdała, mniej znany szerszej publiczności, ale merytorycznie świetnie przygotowany i bardzo pracowity zastępca szefa BBN. Wobec podniesienia rangi komitetu słychać plotki o „awansie” na zastępcę Kaczyńskiego samego szefa BBN Pawła Solocha, ale cudzysłów jest tu bardzo znaczący. Soloch z ministerialnej roli i rządowej polityki odszedł dawno temu (za pierwszych rządów PiS był wiceszefem MSWiA), z Kaczyńskim nie ma praktycznie żadnych relacji i wedle moich źródeł nie byłby szczęśliwy w tej roli.
Tylko że prezydent nie może całkiem odpuścić. Oznaczałoby to w końcu porażkę jego projektu, do którego KPRM nie czuje mięty (szorstką przyjaźń obu instytucji widać i tym razem). Możliwe więc, że Duda wydeleguje jakiegoś straceńca, który w dyskusji czy sporze z Kaczyńskim nie będzie miał szans, ale przynajmniej będzie trzymać prezydencki sztandar.
Czytaj też: Pięć lat Dudy. Słaby zwierzchnik słabej armii
Co z tego wyjdzie?
Na razie nie wiadomo. Jeśli wierzyć urzędnikom KPRM, zarządzenie Morawieckiego określające detale prac komitetu Kaczyńskiego ukaże się w przyszłym tygodniu, ale to optymistyczne założenie. Niezależnie od terminu kluczowa będzie nie tyle treść, ile podejście do jej wypełnienia. A zatem o wszystkim przesądzą wola, zaangażowanie i determinacja najważniejszego dziś polityka w RP. Liczba zajęć, stan zdrowia, wiek mogą zdecydować, że Kaczyński będzie szefem wyłącznie tytularnym albo skupionym na kwestiach z bezpieczeństwem państwa związanych tylko luźno lub specyficznie: działaniu prokuratury, sądów, roli ministra sprawiedliwości czy służb specjalnych. Nie są to rzeczy bez znaczenia, ale w systemie bezpieczeństwa militarnego, warunkowanego przez zagrożenia zewnętrzne, to sprawy drugo- i trzeciorzędne.
Czytaj też: Po co Duda pojechał do Trumpa. Coś poszło nie tak