O koalicyjnej awanturze pisze w „Rzeczpospolitej” Zuzanna Dąbrowska: „to, co zaczęło się przy tym kryzysie, nie umrze. Nienawiść między działaczami PiS a SP w regionach i gminach pozostanie. A na rosnące napięcia wewnątrz wszystkich trzech partii musi uważać najbardziej premier Mateusz Morawiecki. (…) O tym, kto przegrał, kto wygrał – opowiedzą nam m.in konkretne rozwiązania w sprawie tzw. ustawy covidowej czy też bezkarnościowej. Czy Ziobro dostanie kolejną belkę na pagonie za powstrzymanie zapędów władzy? Czy okaże się, że oddał pole i karnie podnosi rękę, która zdaje się być na sznurku?”. Ziobro sam sobie ten sznurek ukręcił.
Justyna Dobrosz-Oracz z „GW” zwraca uwagę, że „pierwszy raz skonfliktowane obozy w Zjednoczonej Prawicy walczyły tak otwarcie. Politycy złożyli samodonos. Atakując się, pokazali, że ich sojusz jest dla władzy i stanowisk. Cała Polska się dowiedziała, że niektórzy w rządzie się wręcz nienawidzą. Wejście Kaczyńskiego do rządu nie jest żadną gwarancją, że konflikty zostaną uśpione. Wręcz przeciwnie, mogą powstawać nowe”. A miały być spokojne trzy lata.
Analizując dla „Polska. The Times” konflikt w Zjednoczonej Prawicy, prof. Antoni Dudek podkreśla: „Jarosław Kaczyński ma swoje fobie, a jedną z nich jest niechęć do wpuszczania Ziobry do partii. Najwyraźniej uważa, że można Ziobrę wpuścić do rządu, ale już do partii nie można. To potwierdza, że dla Kaczyńskiego najważniejsza jest partia, a dopiero później państwo, którym partia rządzi. Dla Kaczyńskiego najważniejsze pozostaje bowiem przetrwanie jego partii (…) [i to], aby pozostała spójna i podporządkowana woli lidera”. Bo rządy odchodzą, a partia zostaje.