Polska polityka nie imponuje powagą. W szczycie zachorowań na koronawirusa, gdy gospodarka tonie, a deficyt budżetowy eksploduje, nasi ministrowie przepychają się o to, czy przyznać sobie niekonstytucyjny immunitet od łamania prawa. Przywódcy koalicji położyli rewolwery na stole, upewnili się, że wszystkie są nabite i zdecydowali, że jednak lepiej je schować. Tylko taka jest treść tajnego porozumienia koalicyjnego, co znowu mnie upewnia, że naszej polityce daleko jeszcze do standardów europejskich. Widziałem tam kilkadziesiąt przetasowań rządowych, ale ani jednego, w którym dyskutowano by, kto na kogo ma jakie haki. Gra kompromatami to standard postsowiecki.
W tym zamieszaniu umknąć może pierwsza mowa o stanie UE nowej przewodniczącej Komisji Ursuli von der Leyen. Przewodniczącej, której wybór był osobistym sukcesem Mateusza Morawieckiego, bo oznaczał zatrzymanie znienawidzonego Timmermansa. Jak oświadczyła wtedy nieoceniona Beata Mazurek, von der Leyen nie wygrałaby bez głosów PiS. Nasza partia rządząca jest zresztą drugą po CDU największą delegacją partyjną w europarlamencie, więc czy von der Leyen mogła nie skonsultować z PiS swojego wystąpienia?
W Polsce zauważono głównie apel von der Leyen przeciwko „strefom wolnym od LGBT”. Prawica wścieka się, że lewicowy happening z wieszaniem tabliczek pod drogowskazami wszedł do światowego obiegu, ale nie chce pamiętać, że naklejki o strefie wolnej od LGBT wymyślili smoleńszczycy z „Gazety Polskiej”. Po czym, za sprawą dobrodusznych radnych, termin trafił do prorodzinnych rzekomo uchwał popieranych przez Ordo Iuris.
Von der Leyen zgrabnie przygadała Wielkiej Brytanii cytatem z Margaret Thatcher o konieczności przestrzegania traktatów. Przyjęła też argumenty o tym, że Unia za mało zrobiła w obliczu pandemii.