Mateusz Morawiecki zaprosił na piątkowy szczyt Grupy Wyszehradzkiej (V4) liderkę obywatelskich protestów białoruskich Swiatłanę Cichanouską. Gest solidarności zamienił się jednak w wielki znak zapytania nad skutecznością polskiej dyplomacji, bo w mediach pojawiły się informacje, że pani Swiatłana nie stawi się w Lublinie, a jej zaproszenie nie spodobało się premierowi Czech Andrejowi Babiszowi, bo nastąpiło bez konsultacji z szefami rządów wyszehradzkiej czwórki.
Morawiecki zaprasza Cichanouską
Babisz skrytykował pomysł z dwóch powodów: po pierwsze, uznał go za dostarczenie propagandzie Łukaszenki nowej amunicji do roztaczania wizji rzekomego międzynarodowego spisku, mającego na celu obalenie reżimu i podporządkowanie kraju Zachodowi.
Po drugie, premier Czech dopatrzył się w zaproszeniu pani Swiatłany poważnego błędu względem polityki Unii Europejskiej, która ma wspólnie dyskutować o sytuacji na Białorusi pod koniec września. Babisz dał więc do zrozumienia, że Polska wyrywa się przed szereg. I ten akurat argument można uznać za politycznie racjonalny.
Tylko gdy w Unii uda się wypracować konsens w sprawie białoruskiej, despotyzm Łukaszenki może przyhamować. Przekonamy się, jakie stanowisko na posiedzeniu Rady Europejskiej zajmie Republika Czeska – to będzie moment prawdy. Dotyczy to zresztą także premiera Orbána. Obaj liderzy nie są znani z krytykowania polityki Putina, głównego sojusznika Łukaszenki.
Timothy Snyder: Łukaszenka może pójść drogą Jaruzelskiego
Polska polityka wschodnia
Podsumujmy: inicjatywa Morawieckiego – dziś rotacyjnego przewodniczącego V4 – wywołała napięcie dyplomatyczne wewnątrz Grupy Wyszehradzkiej, a stanowisko Babisza posłuży propagandzie Łukaszenki jako dowód, że wroga polityka Warszawy wobec Mińska napotkała także w tym gremium na opór. Trudno to uznać za sukces polskiej dyplomacji, nawet jeśli zamiary polskiego rządu były dobre, czyli miały wesprzeć pokojowe protesty obywatelskie na Białorusi.
Ostatecznie jednak Babisz pojawił się w Lublinie obok premiera Słowacji i Węgier. To pozwoli Morawieckiemu przejść do porządku nad krytyką i ogłosić kolejny sukces. Szerszy kontekst tej kontrowersji nie wygląda jednak optymistycznie. Chodzi o to, czy w ogóle obecne władze polskie mają jakąś przemyślaną politykę wobec naszych wschodnich sąsiadów: nie tylko Białorusi, ale też Rosji i Ukrainy. Na tym polu Morawieckiego atakuje teraz skrajna prawica.
Adam Michnik: Wszyscy patrzymy teraz na Białoruś
Zderzyły się polskie nacjonalizmy
Oczywiście, oficjalnie prawica „trzyma kciuki” za wolnościowe dążenia sąsiadów, ale jednocześnie nie zostawia suchej nitki na zapraszaniu przez polski rząd białoruskich opozycjonistów, a nawet na symbolicznym geście przekazania kluczy do Domu Białoruskiego w Warszawie pani Cichanouskiej podczas jej wizyty w Polsce. Jeden z działaczy Konfederacji dopatrzył się w tych ruchach „aktów wrogości” względem Łukaszenki, które w niczym jego zdaniem nie przysłużą się sprawie. Skrajna prawica, tak samo jak początkowo Babisz, skarżyła się, że nikt się z nią nie skonsultował w sprawie wizyty Cichanouskiej.
Tak zderzyły się dwa nacjonalizmy: miękki Morawieckiego i jego obozu i twardy skrajnej prawicy. Miękki lawiruje, nie potrafiąc wypracować sensownej polityki wschodniej w porozumieniu z Unią, z którą jest skłócony. Twardy używa sprawy Białorusi w swej rozgrywce z obozem Kaczyńskiego. Żaden nie traktuje jej tak poważnie, jak na to zasługuje.
Czytaj też: W Mińsku strzelano do nas kulami „Made in Poland”