Zwykle o tej porze roku przypatrujemy się bliżej branży zbrojeniowej, produktom firm obronnych, zakupom sprzętu przez MON i jego planom wydatkowania dziesiątek miliardów złotych przeznaczonych na modernizację wojska. Powodem są targi w Kielcach – Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego (MSPO), który na początku września gromadzi ludzi wojska, biznesu, decydentów i obserwatorów rynku w otoczeniu czołgów, śmigłowców, pojazdów bojowych i masy lżejszego uzbrojenia.
Tegoroczne MSPO jest jednak specyficzne, jak cały naznaczony pandemią 2020 r. Targi, których organizacja długo stała pod znakiem zapytania, mogą świecić pustkami. Sprzętu nie wystawią producenci, a jedynie wojsko, a odpowiedzialnych za obronność VIP-ów ma być jak na lekarstwo. Publiczności – wcale.
Mizeria sektora obronnego
Efekty zdrowotnego kryzysu to tylko część problemów zarówno targów, jak i zainteresowanej nimi branży. Inne przyczyny nie najlepszych nastrojów to polityka MON, decyzje całego rządu oraz od lat nierozwiązane strukturalne obciążenia Polskiej Grupy Zbrojeniowej (PGZ). To, co politycy czasem opisują jako wielki narodowy holding obronny, jest w istocie konglomeratem firm zbrojeniowych i innych włączonych pod jeden szyld, choć zarządzanych osobno i mających własne zaszłości, odbijające się niekorzystnie na zarządzaniu, podejściu do współpracy i wynikach. Pandemia tylko te problemy uwypukla, a ogołocone z wystawców i gości targi jaskrawo pokażą mizerię sektora obronnego w Polsce. Zdaniem niektórych znalazł się on na kolejnym zakręcie, według innych – pod ścianą.
A miało być tak pięknie – jeszcze niecały rok temu. Po wyborach parlamentarnych i nowym rozdaniu kart w rządzie PGZ wyszła spod kurateli MON do nowo utworzonego superresortu aktywów państwowych, który miał gospodarskim, życzliwym okiem spojrzeć na państwowe spółki: sowicie wynagradzać liderów, słabeuszy wyciągać z kłopotów, a szczególnie trudne przypadki roztropnie i z namysłem rozwiązywać. Po roku zbrojeniówka czuje, że straciła przychylność MON, który nie jest już odpowiedzialny ani zainteresowany pomocą, ale nie zyskała miłości czy nawet sympatii nowych politycznych „właścicieli”.
Może to kwestia relatywnie niewielkiej skali branży (17 tys. bezpośrednio zatrudnionych), może brak serca do zbrojeniowych technologii wynika ze znikomych w resorcie Jacka Sasina kompetencji w tej dziedzinie, a może rzecz w tym, iż PGZ, choć podlega ministerstwu aktywów, to niemal całkowicie uzależniona jest od budżetu MON i decyzji konkurenta z rządowych i partyjnych korytarzy: Mariusza Błaszczaka.
Komu i co sprzedaje PGZ
W PGZ słychać, że nowy resort się ani nie spotyka (nawet online), ani nie interesuje, a widmo kolejnych roszad w rządzie i przekształceń resortu deprymuje jeszcze bardziej, bo stracony może się okazać kolejny rok. Niepewność wzmagają mnożące się pogłoski o tymczasowości obecnego zarządu PGZ, niby stały element gry wokół grupy, lecz tym razem – gdyby rzeczywiście miało dojść do zmiany – ustanowiony zostałby niechlubny rekord na krótkim dystansie. Andrzej Kensbok rządzi bowiem w PGZ zaledwie od marca i dopiero od niedawna nieco pewniej się o branży wypowiada.
Żeby miał jeszcze coś optymistycznego do przekazania... Niestety, prezes Kensbok, skądinąd chwalony za menedżerskie doświadczenie i biznesowe podejście, musiał przekazać najgorszą w historii PGZ wiadomość na temat wyników. Grupa w 2019 r. odnotowała ponad miliard złotych straty. To głównie efekt księgowych przeliczeń wartości udziałów (dokładnie: certyfikatów) przynoszącego od lat straty funduszu inwestycyjnego MARS, do którego należą m.in. stocznie i podobne do nich zakłady konstrukcji przybrzeżnych w Gdyni i Szczecinie. W planach poprzedniego zarządu ten garb miał być zdjęty z PGZ jak najszybciej. Dzisiaj najwyraźniej nie ma chętnego, by zadłużone, upadające i niewydolne stocznie przejąć. Sama Nauta to 45 mln straty w zeszłym roku. Kondycja sektora stoczniowego jest rzecz jasna pokłosiem niezrealizowanych zapowiedzi PiS z poprzedniej kadencji o odbudowie morskiej „potęgi” Polski. Dziś jednak politycy „rozliczyli się” w wyborach, a firmy pozostały z kłopotami.
Na samej działalności operacyjnej, czyli w uproszczeniu sprzedaży uzbrojenia, PGZ miała zarobić o 100 mln więcej niż przed rokiem (szczegółowe sprawozdanie czeka na publikację). Ale miliard na minusie nie wygląda dobrze, niezależnie od tego, jaką legendą jest opatrzony. Tym bardziej że gdy bliżej się przyjrzeć temu, co PGZ produkuje, jak, za ile sprzedaje oraz, co najważniejsze, komu, okaże się, że zysk operacyjny ma bardzo wątłe podstawy. Jedynym liczącym się klientem grupy jest bowiem Wojsko Polskie, zamawiające nowy sprzęt poprzez MON, a usługi przez własne organy logistyczne. Wciąż nie udaje się najważniejszy chyba cel, jaki przyświecał grupie od jej powstania w 2013 r. – zdobycie poważnych klientów eksportowych. Poprzedni zarząd wiele w tej mierze obiecywał, na potęgę wystawiał produkty na targach, jeździł w odległe delegacje.
Nie udała się nawet sprzedaż ciężarówek do pewnego bliskowschodniego królestwa, o czym było w kuluarach najgłośniej i do czego ponoć było najbliżej. Jakichś klientów w Afryce zdobywa polska broń strzelecka. Nie powiódł się jednak wielki plan powrotu na rynki azjatyckie – do Indii czy Malezji. Nawet najnowocześniejsze produkty, jak armatohaubice Krab czy automatyczne samobieżne moździerze Rak, nie przebijają się na światowe rynki. Pech czy nieudolność?
Czytaj też: PGZ ma już piątego szefa za rządów PiS
Marudzą stocznie i zakłady
Tak naprawdę sztandarowe produkty polskiej zbrojeniówki to w dużej mierze składaki, powstające co prawda w polskich fabrykach, ale z zagranicznych komponentów, nad którymi eksportową kontrolę wciąż mają ich pierwotni wytwórcy. Mało tego, ponieważ komponenty te są importowane, produkt jest dość drogi. Dla MON to sprawa drugorzędna – liczy się bowiem tzw. suwerenność dostaw, kupowanie w rodzimym przemyśle (co nie zawsze ma miejsce, o czym później), rozwój własnych technologii przez polonizację produktu wyjściowego. Ale już klient zagraniczny o cenę pyta i dociska. Okazuje się, że polskie wyroby nie są wcale tak konkurencyjne, jak mogłoby wynikać z wciąż niskich kosztów pracy. No i nie zawsze są sprzedawalne. Koło się zamyka – próbująca odbudować rynki PGZ nie bardzo ma z czym i jak konkurować. Pozostaje sprzedawać, ile się da, resortowi obrony. Gdyby jeszcze ten chciał kupować.
Mariusz Błaszczak chwali się miliardami wydanymi na polskie uzbrojenie, w większości wyprodukowane w PGZ. Istotnie, grupa realizuje od sześciu lat duże zamówienia, stopniowo zwiększane, na wspomniane już raki i kraby, zestawy przeciwlotnicze Poprad, pociski Piorun, karabinki MSBS Grot, amunicję do nich. Z problemami próbuje też modernizować czołgi Leopard i modyfikować T-72. Być może niedługo dostanie zlecenie na unowocześnienie starych wozów bojowych piechoty. Jednak rządowe pieniądze z zamówień zasilają spółki PGZ nierówno, a centrala pobiera od umów swój „haracz” – 5 proc.
W efekcie wytworzyła się w PGZ faworyzowana kontraktami elita, której niekwestionowanym liderem jest Huta Stalowa Wola i jej kooperanci, a po drugiej stronie spektrum ciągnie się ogon maruderów: stocznie i zakłady, które wciąż czekają na wielkie programy rakietowo-radarowe, czyli systemy obrony powietrznej. To o nie trwa dziś najgorętszy spór PGZ z MON, tak naprawdę walka o przetrwanie. Bo gdy MON mówi o miliardach dla polskiego przemysłu, dziesiątki miliardów kieruje do przemysłu USA.
Czytaj też: Co dalej z polityką obronną? Duda sprawił sobie „kłopot”
Na lata wiążemy się zbrojnie z USA
Dane przytoczył sam Pentagon, który chwaląc Polskę za wspaniałe partnerstwo obronne, podsumował umowy zawarte w ostatnich latach na 15,6 mld dol. (z grubsza licząc, ponad 60 mld zł). Tę szokującą kwotę tworzą znane już wszystkim, bo przypominane za każdym razem przez ministra patrioty, HIMARS-y i F-35, ale także cała masa drobniejszych zamówień, które pokazują skalę uzależnienia od dostaw uzbrojenia z USA. O ile bowiem PiS znacząco przyspieszył i zwiększył skalę zakupów w Stanach, o tyle wcześniejsze umowy na myśliwce F-16 i używane transportowce C-130 sprawiły, że Polska jest stałym klientem systemu zamówień obronnych FMS i nie ma innego wyjścia. Do używanego na co dzień sprzętu potrzeba części zamiennych, komponentów, oprzyrządowania czy materiałów eksploatacyjnych dostępnych najczęściej wyłącznie w USA.
Tak to działa, nie miejmy złudzeń: amerykański eksport uzbrojenia wiąże i uzależnia na dekady, zapewniając stały dopływ gotówki firmom zbrojeniowym. Kiedy do eksploatacji wejdą w Polsce wielkie i skomplikowane systemy rakietowe i lotnicze, strumień ten zmieni się w rzekę dolarów. Polski sektor obronny widzi to, umie liczyć i dlatego w tej chwili walczy o ostatni duży deal na horyzoncie – system obrony powietrznej Narew.
Chodzi o minimum 19 baterii wyrzutni przeciwlotniczych, wycenianych jeszcze dwa lat temu na 20 mld zł, a dziś na 33 mld (według szacunków PGZ). Do tego miałby dojść koszt utrzymania przez 30 lat – szacowany na 35 mld. Niezależnie od ostatecznej wartości kontraktu będzie to olbrzymie zamówienie, prawdopodobnie ostatnie tej skali w perspektywie dwóch dekad. PGZ traktuje je jako umowę ostatniej szansy: na pieniądze, na postęp, na stabilność dla całej grupy. O ile bowiem HSW ma swojego Borsuka (nowy bojowy wóz piechoty) i na nim opiera przyszłość liczoną w 15–20 latach, o tyle dla części elektroniczno-rakietowej PGZ tą przyszłością jest Narew. MON nie może dojść do końca analiz od sześciu lat. Ale dziś w grze są też Amerykanie. Ideą wojska i resortu jest zintegrowana obrona powietrzna, a system średniego zasięgu Wisła został zakupiony z prototypowym, ultranowoczesnym – według producenta – systemem dowodzenia IBCS. Najłatwiej, choć pewnie nie najtaniej, byłoby rozszerzyć go na system krótkiego zasięgu Narew. Ale tu PGZ widzi właśnie największe zagrożenie.
Nic nie będziemy mogli zrobić, IBCS w Narwi nas zabije – tak da się streścić obecne przesłanie grupy, która chce stworzyć własny system dowodzenia i twierdzi, że jest w stanie dorównać Amerykanom, a w każdym razie spełnić wymogi wojska. Sytuacja jest patowa – presja PGZ opóźnia decyzję MON o zamówieniu, brak zamówienia pogarsza kondycję PGZ, a w wojsku rośnie frustracja, że tak bardzo potrzebnej mobilnej tarczy przeciwlotniczej jak nie było, tak nie ma.
Czytaj też: Polska zbrojeniówka uzależniła się od Lockheed Martin
Priorytety MON, czyli America First
Jeszcze niedawno wszystko miało wyjaśnić się na MSPO – brytyjska delegacja oczekiwała, że jako kraj wiodący wystawy (mocno ograniczonej przez pandemię) i po dwuletnich negocjacjach z MON otrzyma obietnicę zamówienia ich pocisku CAMM. Dziś pewne jest, że decyzji nie będzie, a nawet wybór preferowanego przez wojsko pocisku nie jest już pewny. Zagrożeni Amerykanie naciskają zakulisowo na MON, by zamiast czekać minimum sześć lat na prototyp „polskiej” Narwi z brytyjską rakietą, pójść na skróty i kupić – jak Litwa, Łotwa i Węgry – ich system NASAMS.
W kraju podnoszą się głosy, żeby w ogóle zrezygnować z zachodniej rakiety i wraz z Ukrainą stworzyć Narew w oparciu o poradzieckie konstrukcje pocisków. Wygląda na to, że dyskusja zamiast zmierzać do konkluzji, komplikuje się. PGZ twierdzi, że rozmowa o rakiecie w ogóle jest zastępcza, nalega na rozstrzygnięcie w sprawie sieci dowodzenia. Atmosfera się zagęszcza, narasta niechęć do Amerykanów, wzmagana tym, że od dwóch lat nie udaje się porozumieć z Raytheonem co do szczegółów umów offsetowych mających pomóc w utrzymaniu i serwisie zamówionych zaledwie dwóch baterii patriotów.
Negocjacje zostały latem de facto przerwane, nadal nie wiadomo, jak sfinansować niezbędne inwestycje, nie ma też zgody USA na wykorzystywanie zdobytego know-how poza projektami z programu Wisła – polscy inżynierowie muszą zapomnieć, że czegokolwiek się nauczyli. W PGZ istnieje poważna obawa, że mimo to dodatkowe 3 mld przyznane MON na zakup sprzętu w nowelizacji budżetu popłyną za ocean. Obowiązuje doktryna America First – słychać nawet w siedzibie na Nowym Świecie.
Czytaj też: Wisła nie płynie. Czy czeka nas zbrojeniowe fiasko?
Niespodziewana dymisja, szokujący awans
W tej atmosferze stanowisko w niejasnych okolicznościach stracił człowiek, który przez ostatnie lata jak mało kto w PGZ stawiał na współpracę z Amerykanami. Przemysław Kowalczuk, prezes Wojskowych Zakładów Elektronicznych, chciał budować centrum technologii rakietowych, podpisał kontrakt z Raytheonem na produkcję komponentów łączności do rakiet oraz z Lockheed Martinem na wytwarzanie zaawansowanych gazodynamicznych sterów rakietowych. Jego dymisja pod koniec sierpnia zaskoczyła Amerykanów, zwłaszcza że nie usłyszeli jej uzasadnienia. Za to dyskutowana poza kręgami zbrojeniowymi jest inna zmiana kadrowa w grupie.
Szokująca dla zbrojeniowych fachowców była nominacja Łukasza Zbonikowskiego na szefa Wojskowych Zakładów Inżynieryjnych w Dęblinie. Ten były poseł PiS – który na koncie ma kraksę wózkiem golfowym na Cyprze i zarzuty znęcania się nad byłą żoną – wygrał konkurs i dopełnił wszelkich formalności. W mailu do „Gazety Wyborczej” przekonywał, że choć nie miał styczności ze zbrojeniówką, to tematykę „wyssał z mlekiem matki”, bo ojciec był wojskowym, a rodzinny Włocławek żył wojskiem. – Kiedy przeczytałem to w prasie, ręce mi opadły – wyznaje prezes jednej ze spółek PGZ z naukowym tytułem.
Z ostatniej chwili: Łukasz Zbonikowski został w poniedziałek odwołany z funkcji szefa Wojskowych Zakładów Inżynieryjnych przez radę nadzorczą.
Czytaj też: V Korpus USA w Polsce. Za ile, gdzie i jakie to ma znaczenie?