Polska szybko się pnie, jeśli chodzi o skalę i znaczenie amerykańskich dowództw na swoim terytorium. Od stycznia 2017 r. na zachodzie kraju przebywa brygada pancerna wojsk lądowych USA ze swoim sztabem. Była to awangarda poważnych amerykańskich sił rozmieszczanych i przygotowywanych do rozmieszczenia w związku z rosyjskim zagrożeniem dla NATO. Po kilku miesiącach pojawił się szczebel wyższy – wysunięta placówka dowództwa dywizyjnego, przesuniętego z niemieckiego Baumholder do Poznania. Ten ruch wskazywał, że Amerykanie chcą mieć do dyspozycji w regionie siły znacznie większe, przynajmniej kilka brygad, a Polskę widzą jako swoje „centrum zarządzania” i główny ośrodek szkolenia.
Od jesieni 2020 r. struktura ta zostanie uzupełniona o poziom jeszcze wyższy: wysunięty posterunek dowództwa całego korpusu wojsk lądowych, zdolnego do dowodzenia kilkoma dywizjami. Dowództwo armijne europejskiego teatru działań pozostanie – przynajmniej na razie – w niemieckim Wiesbaden. Polska natomiast będzie krajem gospodarzem dowództwa (na stałe stacjonującego w ograniczonej postaci, powiększanego na czas kryzysu i wojny), zdolnego do prowadzenia dużych operacji łączących działania wojsk lądowych, lotnictwa i sił morskich na sporym obszarze.
Awansowaliśmy ze szczebla taktycznego oczko wyżej, stosownie też wzrosła ranga najważniejszego amerykańskiego oficera wojsk lądowych „odpowiedzialnego” za Polskę. Od maja to dowódca V Korpusu gen. broni John Kolasheski, który trzecią gwiazdkę odebrał w minionym tygodniu na uroczystości w Krakowie z rąk czterogwiazdkowego kolegi, wojskowego zwierzchnika wojsk lądowych, szefa sztabu US Army gen. Jamesa McConville′a. Biało-niebieski proporzec V Korpusu po raz pierwszy załopotał na polskiej ziemi.
Czytaj też: Trump wycofa wojska z Niemiec? Zimny prysznic
Korpus korpusowi nierówny
„Będziemy mieli w Polsce korpus amerykański” – napisał na Twitterze minister Mariusz Błaszczak, ogłaszając zakończenie rozmów z amerykańską dyplomacją w sprawie dwustronnej umowy zatwierdzającej zwiększenie i utrwalenie obecności wojsk USA nad Wisłą. Zrobił to chyba w euforii, bo kilka dni wcześniej sekretarz obrony Mark Esper sygnalizował możliwość rotacyjnego ulokowania u nas części dowództwa V Korpusu (koło jednej trzeciej ogólnej liczby oficerów takiego sztabu), a nie całego. Zresztą byłoby to problematyczne, bo na razie jest to zaledwie zalążek odbudowywanej z mozołem struktury.
Zwykliśmy – i słusznie – myśleć o korpusach jako potężnych zgrupowaniach wojsk, ale tak naprawdę korpus korpusowi nierówny. Nawet w siłach zbrojnych jednego kraju jego skład może się różnić i zmieniać. I tak w czasie zimnej wojny V Korpus w Niemczech Zachodnich miał w stałym podporządkowaniu trzy dywizje (pancerną i dwie zmechanizowane), dwie korpuśne brygady artylerii, odwodowy pułk pancerny, dwie brygady (pancerną i zmechanizowaną) w stałej gotowości w USA, brygadę śmigłowców bojowych, własnych saperów, łącznościowców, żandarmów, nawet wywiad. Masa wojska, którego znaczna część w tej czy innej formie przetrwała do dziś jako trzon wojsk lądowych USA stacjonujących w Europie. Po rozpadzie ZSRR i rozwiązaniu Układu Warszawskiego masa nie była już potrzebna, więc w okresie tzw. wojny z terroryzmem na początku XXI w. korpus miał pod komendą już tylko lżejsze brygady, stacjonujące w Niemczech i we Włoszech, ale używane poza Europą.
Wskutek kolejnej reorganizacji struktur wojsk lądowych w 2013 r. – po zakończeniu głównych amerykańskich operacji w Iraku i Afganistanie – korpus został zdezaktywowany i wycofany z Europy (wraz z dwiema brygadami wojsk lądowych i dwiema eskadrami lotnictwa). Gdy dziś lamentuje się nad wycofaniem wojsk USA z Niemiec przez Donalda Trumpa, warto pamiętać, że poprzedni prezydenci też mieli na tym polu „zasługi”, choć ocena sytuacji geopolitycznej była inna.
Czytaj też: Pięć lat Dudy. Słaby zwierzchnik słabej armii
Jak mógł wyglądać początek trzeciej wojny...
Dostępne dziś informacje na temat struktury US Army nie mówią nic na temat podporządkowania odtwarzanemu V Korpusowi konkretnych dywizji czy brygad, nie wszystkie zresztą po licznych redukcjach nadal istnieją w czynnej postaci (w strukturze US Army jest dziś ledwie siedem dywizji w czynnym komponencie bojowym, podległych sztabom trzech korpusów). Spośród tych aktywnych, a niegdyś w składzie V Korpusu, wymienić trzeba 3. dywizję pancerną i 4. dywizję piechoty, 41. brygadę artylerii czy 12. brygadę lotnictwa bojowego.
Dwie ostatnie nadal stacjonują w Niemczech, czwarta dywizja piechoty bywała w Europie na rotacyjnej zasadzie, wysyłając pancerny zespół brygadowy na ćwiczenia do Polski. Odtworzenie i „przesunięcie” z Niemiec do Polski V Korpusu ma symboliczne znaczenie w tym sensie, że formacja ta była odpowiedzialna w czasie zimnej wojny za kluczowy obszar potencjalnego starcia dwóch bloków militarnych: tzw. Fulda Gap (Przesmyk Fuldyjski). Przejście przez ten obszar otwierało siłom Układu Warszawskiego najkrótszą drogę z NRD do Renu, a rzeka była pierwszym strategicznym celem planowanej, choć nigdy niezrealizowanej ofensywy na Zachód.
Zainteresowanych wypada odesłać do licznych publikacji i opracowań, wspomnień, a nawet literatury fabularnej ilustrujących, jak mógł wyglądać początek trzeciej wojny światowej, w której V Korpus znalazłby się na pierwszej linii frontu. Szczęśliwie nie musiał jednak bronić Niemiec przed sowieckimi tankami, a w dzisiejszych realiach chętnie widzielibyśmy go ponad 1000 km na północny wschód, na przesmyku suwalskim, z tą samą rolą odstraszania, a bez konieczności walki.
Problem jest tylko taki, że dziś nikt nawet nie myśli o stacjonowaniu w Polsce sił podobnych do tych kiedyś rozmieszczonych w Niemczech Zachodnich. Mało tego: w tym samym czasie, gdy do Polski wyrusza korpus z Fort Knox w stanie Kentucky, z Niemiec do USA ma się zwijać jedna z dwóch brygad wojsk lądowych jeszcze stacjonujących na stałe w Europie. Czy dowództwo amerykańskiego korpusu w Polsce będzie mózgiem pozbawionym mięśni?
Ameryka wysyła sygnał do Europy
Z wypowiedzi przedstawicieli Pentagonu wynika, że nowa struktura sił dla teatru europejskiego dopiero się wykuwa i będzie zorganizowana inaczej, niż do tego przywykliśmy przez minione dekady. Mało, może wcale nie będzie jednostek stacjonujących na stałe, często zaś wysyłane będą z USA na rotacyjne ćwiczenia z wojskami NATO i państw partnerskich (np. Szwecji czy Ukrainy), głównie – choć nie tylko – na tzw. wschodniej flance. Wysunięte dowództwo korpusu służyć będzie jako najwyższej rangi centrum zarządzania tym ruchem oraz koordynator planów ewentualnego wzmocnienia na wypadek kryzysu czy konfliktu. Potencjalnemu przeciwnikowi Amerykanie sygnalizują w ten sposób, że w razie czego nie będą szczędzić dywizji dla wsparcia Europy. Sojusznikom pokazują, że mimo częściowego wycofania wojsk pozostają wiarygodnymi obrońcami i są gotowi wesprzeć NATO znacznymi siłami.
Trzeba jednak mieć świadomość, że siły dostępne dla V Korpusu na miejscu i od ręki będą raczej szczupłe. Będzie to najpewniej brygada pancerna przebywająca w Polsce rotacyjnie, towarzysząca jej brygada lotnictwa bojowego (śmigłowce), obsługujące je jednostki logistyczne, być może też część sił jeszcze stacjonujących w Niemczech, które po wycofaniu do USA brygady zmotoryzowanej z Bawarii zostaną praktycznie pozbawione bojowego komponentu wojsk lądowych. Cała reszta i niemal cała siła korpusu będzie de facto zależeć od sprawności systemu wzmocnienia, dostępnych w USA jednostek i ich gotowości bojowej oraz – co najważniejsze – sprawności ich przerzutu. Z tym wiążą się poważne wyzwania, obowiązki i koszty dla gospodarza i beneficjenta – Polski.
Czytaj też: Szkodliwe zauroczenie Trumpem
Militarne scenariusze na wypadek konfliktu
Amerykanie kilkakrotnie na ćwiczeniach pokazywali już, jak to może wyglądać. W razie nagłego pogorszenia sytuacji wynajmowane od cywilnych przewoźników samoloty przywiozą do Europy żołnierzy, których sprzęt przechowywany jest w magazynach w Holandii, Belgii, Niemczech. W Polsce taki skład dopiero się buduje – w Powidzu – ale pomieści wyposażenie i uzbrojenie dla brygady pancernej. Z zachodniej Europy transportem kołowym, kolejowym, a nawet barkami wozy bojowe, czołgi i towarzyszące pojazdy trafiają w rejon ześrodkowania. Przemieszczeniem zajmują się bazujący tu na stałe logistycy z pomocą awangardy jednostek bojowych. Gdy trzeba sił większych niż jedna–dwie brygady, uruchamiana jest cała machina przerzutu morskiego z USA. Jak to działa, mieliśmy okazję obserwować w czasie rozpoczętych zimą, a zawieszonych na czas szczytu pandemii ćwiczeń Defender Europe 20. Zgromadzenie, załadowanie, transport przez ocean, wyładowanie i obsadzenie sprzętu trwało w sumie dwa miesiące, a była to sytuacja zaplanowana i wstępnie przetrenowana.
W razie alarmu z jednej strony rzeczy będą dziać się szybciej, z drugiej – nieuchronne są błędy, nie mówiąc o skutkach oporu przeciwnika, nawet poniżej progu otwartej wojny. Korpus w Polsce będzie musiał takie sytuacje brać pod uwagę i z wyprzedzeniem planować. Warunkiem jest też utrzymywanie wojsk stacjonujących w USA w wysokiej gotowości, w regularnym szkoleniu odpowiadającym warunkom europejskim. Wsparcie zachodnioeuropejskich sojuszników dla operacji przerzutowej też będzie kluczowe.
Po stronie polskiej będzie przygotowanie kwatery i infrastruktury na skalę, o jakiej wcześniej nie myślano. Samo dowództwo korpusu to ponad 600 stanowisk oficerów sztabowych, z których 200 ma być w naszym kraju na stałe, choć w ramach rotacyjnych zmian. Nie będą tu mieszkać z rodzinami, ale spędzą u nas większą część roku (najpewniej rotacje trwać będą dziewięć miesięcy). Choć „stała” placówka nie będzie duża, musi być gotowa do przyjęcia większej liczby żołnierzy. Sytuacja nie będzie dla gospodarzy nowa, na podobnej zasadzie działa dowództwo dywizyjne w Poznaniu. Tam też trzeba było po prostu przygotować, odnowić, przebudować pomieszczenia. Kiedy w życie wejdą zapisy nowego porozumienia o stacjonowaniu wojsk USA, tzw. SOFA, „baza”, będzie mieć osobny dostęp dla Amerykanów i ogrodzenie. Lokalizacja jest w zasadzie kwestią wtórną, choć budzącą dyskusję w mediach.
Czytaj też: USA liczą koszty ewentualnych wojen z Rosją i Chinami
Gdzie korpus, a gdzie sztab
Amerykanie niechętnie patrzą na propozycję stacjonowania korpuśnej placówki sztabowej w północno-wschodniej Polsce – ze względów wojskowych i politycznych to ryzykowne. Pogłoski o Elblągu zostały zdementowane, a pewną wskazówką była zarówno uroczystość w Krakowie (zresztą niegdyś siedzibie korpusu zmechanizowanego Wojska Polskiego), jak i wizyta gen. McConville′a w Poznaniu. Choć zapisy umowy nie zostały jeszcze ujawnione, władze MON nie dementują doniesień z USA, że Polska zgodziła się pokryć większość kosztów inwestycji i stacjonowania amerykańskich wojsk, w tym forpoczty sztabu korpusu.
Dużo ważniejsza i kosztowniejsza będzie jednak budowa i dostosowanie infrastruktury przerzutowej i transportowej. Mowa o lotniskach (baza przerzutowa ma powstać we Wrocławiu, ale na potrzeby transportów z USA trzeba wyposażyć wiele innych lotnisk wojskowych i cywilnych), węzłach kolejowych (bocznice dla czołgów, drogi dojazdowe), drogach i mostach (nośność, przepustowość). Trzeba sobie uświadomić, że korpus wojsk lądowych USA to w pełnym rozwinięciu trzy dywizje ogólnowojskowe, brygady artylerii, saperów i logistyków oraz wiele innych pododdziałów.
W uproszczeniu można przyjąć, że stanowi to liczbę i skalę porównywalną z niemal całymi wojskami lądowymi sił zbrojnych RP, formalnie też liczącymi trzy dywizje (czwarta jest w budowie, niedawno ogłosiła wstępną gotowość). Oznacza to, że gdyby zaszła potrzeba zgromadzenia w Polsce owego amerykańskiego korpusu, o którym tak chętnie pisał minister obrony, musielibyśmy dysponować zapleczem dla jeszcze jednej armii. Oby sytuacja taka nie musiała zaistnieć, bo trudno ją sobie nawet wyobrazić. Jednak planiści, też ci od wojskowych budżetów, muszą ją brać pod uwagę. W atmosferze negocjacyjnego sukcesu o kosztach i obciążeniach ze strony polskiej na razie cisza, z czasem i one staną się tematem debaty, zwłaszcza jeśli się okaże, że nadmiernie obciążą budżet MON.
Czytaj też: Amerykańska broń jądrowa w Polsce? Nie łudźmy się