Podobno w ostatniej kampanii to właśnie premier najbardziej zaimponował Jarosławowi Kaczyńskiemu. Swoją sumiennością, oddaniem sprawie, pracowitością. Tym, że potrafił jednego dnia odwiedzić kilkanaście miejscowości, gdzie z niegasnącym entuzjazmem opowiadał o swojej harmonijnej współpracy z prezydentem Dudą. Prezes publicznie zresztą docenił wysiłek. Ogłosił, że bez zaangażowania Morawieckiego mogłoby nie być tego zwycięstwa.
Zresztą sama opozycja zarzucała premierowi, że na długie tygodnie porzucił swój urząd, aby prowadzić agitację z użyciem samorządowych czeków bez pokrycia i innych oszukańczych rekwizytów. Choć akurat w tej sprawie zapewne nie miał skrupułów, wszak to kolejna już kampania, w której stosował podobne metody.
Tym razem motywacja Morawieckiego była jednak szczególna. Jego pozycja wcześniej przeważnie hołubionego przez prezesa, swego czasu namaszczanego na „delfina”, ostatnio się zachwiała. Nawet jeśli otwarcie nie dołączył do buntu Gowina przeciwko majowemu terminowi wyborów, to dostarczył Kaczyńskiemu dość podejrzeń, że po cichu mu sprzyjał. Prezes pozwalał zresztą Kurskiemu na jawne sabotowanie kampanijnej aktywności Morawieckiego w telewizyjnym okienku. Co w perspektywie zapowiadanych na okres powyborczy gruntownych zmian w rządzie zapewne nie pozwalało premierowi na spokój.
Zaangażowanie w kampanię Dudy miało więc swoje głębsze przyczyny. Morawiecki w pierwszej kolejności zabiegał nie tyle o reelekcję prezydenta, ile o własną. I dopiął swego, gdyż patron dostrzegł owe wysiłki i należycie je docenił, wystawiając już po wyborach placet na dalsze premierowanie.
Prawica zjednoczona?
Nie oznacza to jednak, że publicznie już namaszczony premier automatycznie stanie się teraz realnym podmiotem szumnie zapowiadanej „rekonstrukcji” jego własnego rządu.