„Ona może być bardzo dobra, może być słabsza, w zależności od tego, jakimi będzie się charakteryzowała cechami” – powiedział Mateusz Morawiecki o nadchodzącej rekonstrukcji rządu (Polsat News). To nieporadne zdanie znakomicie oddaje aktualny stan spraw w Polsce; zmiany nie będą decyzją premiera, lecz kompromisem między potrzebą poprawy działania instytucji, interesami koterii w PiS oraz żądaniami koalicjantów z Porozumienia i Solidarnej Polski. Decyzji na razie nie poznamy – Jarosław Kaczyński jest na urlopie – ale na podstawie rozmów z politykami obozu władzy można zrekonstruować chociaż założenia rekonstrukcji.
Morawieckiemu zależy na usprawnieniu i odchudzeniu rządu, który rozrósł się do rozmiarów niespotykanych w III RP; nie było w wolnej Polsce gabinetu składającego się z 20 resortów. Pozycja polityczna części ministrów jest słaba, ich kompetencje się dublują, zarządzanie taką strukturą jest trudne. Na liście do likwidacji jest sześć Ministerstw: Nauki (miałoby zostać połączone z resortem edukacji), Środowiska (do wchłonięcia przez Ministerstwo Klimatu), Cyfryzacji (przeniesione do Kancelarii Premiera), Funduszy i Polityki Regionalnej, Gospodarki Morskiej oraz Sportu.
Dlaczego zaledwie kilka miesięcy po powiększeniu rządu miałby zostać przycięty? – Kaczyńskiemu zależało na spokoju do wyborów prezydenckich, więc zaspokoił różne środowiska i polityków tytułami ministrów. Teraz czas na porządki – tłumaczy rozmówca POLITYKI. Poza porządkami na poziomie instytucjonalnym kręci się tradycyjna karuzela personalna. Sam na nią wsiadł szef dyplomacji Jacek Czaputowicz (w „Rzeczpospolitej” ujawnił, że zgodził się być ministrem do wyborów prezydenckich). W kuluarach padają kolejne nazwiska: Jana Krzysztofa Ardanowskiego (rolnictwo), Tadeusza Kościńskiego (finanse), Łukasza Szumowskiego (zdrowie), Marleny Maląg (rodzina) oraz Andrzeja Adamczyka (infrastruktura).