Ponad 20 mln głosujących, najwięcej od 1989 r. Podzielonych niemal pół na pół. Mandat Andrzeja Dudy jest oczywiście bezsporny, choć wynik Rafała Trzaskowskiego – skromniejszy raptem o pół miliona – porównywalny. Znacząco zresztą wyższy chociażby od wyniku Dudy z poprzednich wyborów. Na miarę mandatu prezydenta opozycyjnej Polski, cokolwiek miałoby to znaczyć.
Ktoś powie, że reguły tej gry są jasne. I będzie miał rację, bo taka jest logika wyborów prezydenckich, że tylko pierwszemu pośród kandydatów przypada premia w postaci urzędu. Choć mimo wszystko trudno odpędzić poczucie absurdu. Bo państwo nie jest przecież wioską olimpijską chwilowo zamieszkaną przez wzajemnie ze sobą rywalizujące jednostki. To organizacja polityczna obywateli, która ma ustalać reguły wspólnego życia, przestrzeni wspólnego losu.
Co wybory ta sama śpiewka. Ale cóż począć, skoro socjologiczne kategorie polskiego podziału nie tyle trwają w sposób niewzruszony, co wręcz się pogłębiają?
Dwie Polski
Andrzej Duda wygrał w Polsce wschodniej. Najwyraźniej na terenach wiejskich. Głosami ludzi starszych, słabiej wykształconych, wykonujących zawody wymagające prostszych kompetencji, częściej za to uzależnionych od budżetu. Polska Rafała Trzaskowskiego zaczyna się z kolei na zachód od Wisły. Jest sporo młodsza, po studiach, lepiej sobie radzi i stosunkowo mniej od państwa wymaga. „Trochę to dziwne w tak pięknym i rozwijającym się kraju” – napisał na Twitterze tuż przed wyborami Zbigniew Boniek. Niemal go rozszarpano jako bezdusznego elitarystę i klasistę. Choć szef PZPN stwierdził rzecz oczywistą. Po prostu wskazał szwy podziału oraz wynikający z tego paradoks.
Bo właśnie dlatego, że owe dwie Polski tak radykalnie się od siebie różnią, coraz trudniej im funkcjonować w ramach jednej wspólnoty.