Małgorzata Kidawa-Błońska wydawała się łatwą ofiarą: w sondażach ustępować zaczęła pozostałym kandydatom opozycji, a sztab Andrzeja Dudy nie widział specjalnych powodów do niepokoju. PiS, jego propagandowa telewizja państwowa i prawicowa prasa serwowały tylko standardowy zestaw pomyj na temat „lewactwa”, tradycyjnie już nie odróżniając w ramach tego pojęcia lewicy od liberałów. Fakt, że zestaw ten można nazwać „umiarkowanym”, świadczy, oczywiście, o skali poppolitycznej jatki, która trwa w mainstreamie polskiej polityki od czasu urośnięcia w siłę populistycznej prawicy. Druga strona, również nie przebierając w słowach, walczyła o przesunięcie wyborów poza czas uznawany za szczyt pandemii. Walkę tę w końcu wygrała i zyskany czas wykorzystała do przegrupowania i wystawienia nowego kandydata. Kampania ruszyła na nowo. Wybory nadal odbywają się w ramach pandemii, w dodatku takiej, o której wszyscy zapominają, o maseczkach i społecznym dystansie nagle jakoś cicho – ale walka nabrała rumieńców.
Czytaj też: Kto upilnuje Polski?
Galop pisowskich mediów
Gdy bowiem Kidawę zamieniono na Rafała Trzaskowskiego, weterana walki z PiS (zwycięskiego kontrkandydata Patryka Jakiego na fotel prezydenta Warszawy), zaczęło się robić grubo i mocno. PiS i pisowskie media galopowały, aż miło było patrzeć. Gdy Trzaskowski zapowiedział, że po zwycięstwie zrobi porządek z przejętymi przez partię, sprostytuowanymi mediami publicznymi, TVP wpadła w palpitacje: swoje wpisy na Twitterze opatrywać zaczęła rozbrajającym tagiem #wolnemedia, a na sugestie, że być może jednak warto byłoby wziąć pod uwagę, że upartyjnione media nie są wolne, serwowano standardową odpowiedź, że „za PO było tak samo”. I aby usprawiedliwić swoją coraz bardziej już w zasadzie zabawną i campową propagandowość, wyszukiwano w historii TVP co bardziej rażące przypadki prób przypodobania się rządowi przez dawny zarząd telewizji publicznej.
Sytuacja więc stała się rozbrajająco kuriozalna: pracownicy TVP skarżyli się na „dawną propagandę liberałów”, a jednocześnie rozwijali na pełnej szybkości własną. I to w skali nieporównywalnej z tym, co działo się w telewizji publicznej kiedykolwiek do tej pory, kto wie, czy nie łącznie z PRL.
Podobnie jak wcześniej liberałowie i lewica, broniąc się przed pochodem politycznych przeciwników postrzeganych jako śmiertelne zagrożenie, tak teraz prawicowcy rzucili się do świętej wojny o wszystko, nie przebierając w środkach. Tyle że tym razem publicznych.
Czytaj też: Kampania wyborcza w TVP, czyli walka dobra ze złem
Martwe kozy i fekalia w Wiśle
TVP więc szalała. Pracownicy mediów państwowych dwoili się i troili, by przybić najważniejszego kontrkandydata PiS do ściany. Ich ataki jednak coraz częściej okazywały się – co zaczęło układać się w pewien system – przestrzelone: zabawne i groteskowe. Zaczęło się od wzięcia na sztandary słynnych „martwych kóz” i „fekaliów w Wiśle”, kuriozalnych faktycznie spraw, do których redukowano warszawską prezydenturę Trzaskowskiego. Z rozszerzeniem, oczywiście, o kwestie obyczajowe. Podpisanie przez Trzaskowskiego karty LGBT stało się trampoliną, z której PiS co chwila dokonywał efektownych skoków, próbując przylepić mu gębę zdemoralizowanego dewianta.
Skoki te bywały naprawdę efektowne.
Zaczęło się od zarzutu, że Trzaskowscy nie wysłali dzieci do komunii, i wypunktowywania, że ich znajomi (!) robią to wyłącznie „z powodu presji społecznej”. TVP z zaangażowaniem zaczęła więc tę presję tworzyć, z hukiem jednocześnie poza nawias tego społeczeństwa wyrzucając niewierzących. Cytowano z oburzeniem żonę Trzaskowskiego Małgorzatę, narzekającą, że Kościół „nie zdał egzaminu, gdy atakowano sądy i prawa kobiet”.
W tle brzmiały jak dzwony sejmowe pohukiwania Jarosława Kaczyńskiego o „chamskiej hołocie” oraz jego bijący chyba we wszystkie możliwe dzwony alarmowe list do członków PiS. Oraz, oczywiście, skandal z piosenką Kazika Staszewskiego „Twój ból jest większy niż mój” traktującej o tym, że w pisowskiej Polsce nawet w kwestii prawa do odwiedzenia grobów najbliższych w święta można stworzyć równych i równiejszych, i że w tym wypadku tym równiejszym jest pewien szeregowy poseł.
Kto esbekiem, kto zboczeńcem
Skandal ten doprowadził do faktycznego rozbicia radiowej Trójki, jaką wszyscy znali: poodchodzili stamtąd dziennikarze, zniknęła Lista Przebojów prowadzona przez Marka Niedźwieckiego, z którego zresztą PiS chciał zrobić sprawcę całego zamieszania. Nadgorliwość polityczna usłużnego redaktora, który nakazał zrobić porządek z bijącą w linię partii piosenką, spotkała się zresztą właściwie natychmiast z zażenowaniem części ministrów PiS, ale niektóre media, mimo wszystko, broniły nadgorliwego redaktora.
Czytaj też: Cenzura w Trójce
Sławomir Jastrzębowski, były redaktor naczelny „Super Expressu” i fan siłowni, pisał np. tak na gościnnych łamach „DoRzeczy”: „Program Trzeci zwany Trójką potrzebuje pracowników. Ku słońcu budująca informacja. Może to brutalne, ale był już najwyższy czas, żeby pozbyć się tych staruchów, esbeków i zboczeńców.
Inna sprawa, że dopiero w kryzysach okazuje się, kto jest staruchem, kto esbekiem, a kto zboczeńcem. Wcześniej nikt nie wiedział. Zresztą może wiedział, ale jakoś trzymało się na wodzy ich wiek, esbectwo i zboczeństwo. W kryzysie się próbowali wyswobodzić. Niepewni myślowo. I o co ten cały hałas? Przecież ta piosneczka tego Kazika to nie są żadne »Mury, że runą«. Widzieliście zresztą ten teledysk? Jakie to liche. Parę osób widziało tylko. Dopiero jak Polskie Radio rozpromowało, to dopiero wtedy 7 milionów postanowiło zobaczyć, jakie to jest kiepskie. No kiepskie, kiepskie. Ten cały Kazik – żałosny. Wygląda jak patologia, łysy, powykrzywiana gęba i wije się, wije, jakby nadużywał. Ohyda. Obok taki sam degenerat w jeden bębenek wali. Pewnie perkusje przepili. Nic się nie dzieje na tym teledysku. Nic. Nędza. 7 milionów osób chciało się przekonać, jaka to nędza. I wszyscy się przekonali. A te słowa? Że co? Że niby ten Kazik naprawdę uwierzył? Że równość? On sobie nie zdaje sprawy, że sytuacja jest szczególna? Że to nie jest to samo, co wszyscy myślą, że to samo? No widocznie nie zdaje. No, degenerat, komórki mózgowe pewnie posklejane. I o co to takie niby larum potem? To, że lista nie ma regulaminu, nie oznacza, że regulamin ma nie być przestrzegany. Proste”.
„Autor jest publicystą, ekspertem ds. wizerunku” – dumnie głosił opis w stopce.
Kazik dla „Polityki”: To nie jest piosenka o tym, że Kaczyński poszedł na cmentarz
Od listy przebojów po ostre narzędzia
Po aferze z Kazikiem, w wyniku której wszystkim już się poplątało, jak sprawy w rzeczy samej się miały z listą Niedźwieckiego, piosenkami z listy czy spoza listy, prawica zaczęła wyciągać coraz ostrzejsze narzędzia.
Aresztowani zostali aktywiści, którzy podmienili w reklamowych warszawskich wiatach plakaty. Na nowych widniał minister zdrowia Łukasz Szumowski, napis „po trupach do władzy” oraz wyliczenie zarzutów: „zakłamywanie statystyk dot. epidemii COVID-19”, „rekomendacja w sprawie wyborów”, „maseczki do d**y za 5 mln”, „sprowadzenie niebezpieczeństwa powszechnego”, obok konkluzja: „Szumo-winny”. Aresztowanie połączone było z długim i szczegółowym przeszukaniem mieszkań, zamieszaniem, wyprowadzaniem w kajdankach oraz – co wzbudziło największe oburzenie – zaaresztowaniem sprzętu elektronicznego: komputerów, telefonów i nośników, co jest o tyle dziwne, że zawartość tego sprzętu nie bardzo może mieć jakikolwiek ważny związek ze sprawą, natomiast jeden z aktywistów – Bartek Sabela – jest również dziennikarzem. Aktywiści oskarżeni zostali o kradzież z włamaniem, przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego.
Kampania trwała już wtedy na całego.
Czytaj też: Wielki skok na gabloty. Ściganie za poglądy jak w PRL
Trzaskowski, Schetyna, Budka, AC/DC
„Nie straszcie PiS-em” – powtarzali zawsze politycy z partii Kaczyńskiego, gdy proliberalne media i rząd próbowały przed wyborami nałożyć prezesowi na głowę czapkę błazna i wariata, a jego partię powiązać ze skrajnie prawicowymi bojówkami czy kibolami. PiS wytoczył jeszcze większe działa. Tak wielkie jednak i tak głośne, że przesadzone i aż operetkowe.
„Kandydat ekstremista” – informowały „Sieci” już na początku czerwca, wrzucając na okładkę Rafała Trzaskowskiego z tęczową opaską na ramieniu, naszywką Antify na barku, w deszczu stuzłotówek i na tle zamaskowanych młodych ludzi. Estetyka była krindżowa, trudno powiedzieć, czy celowo, czy nie, ale całość robiła wrażenie fotoszopowej zabawy pijanych studentów. „Hejterski, cenzorski, obłudny. Rafał Trzaskowski to polityk skrajnie radykalny. Co jeszcze chce przed nami ukryć?” – ryczał tytuł. Jako wisienka na torcie w lewym górnym rogu okładki znaleźli się Grzegorz Schetyna i Borys Budka, rozdzieleni piorunem niczym z logo AC/DC: „Schetyna kontra Budka. Wojna domowa w Platformie” – głosił nagłówek.
Było też sporo innych słodkości: żeby nikt nie miał wątpliwości, co to za symbol wfotoszopowano Trzaskowskiemu na bark – zamieszczono zapowiedź materiału o Antifie, czyli „bojówkach, które niszczą Amerykę”. A także rozważania prof. Żurawskiego vel Grajewskiego o „miałkości kapitulanckiego rewizjonizmu historycznego” oraz, żeby ktoś nie pomyślał, że polska populistyczna prawica to bezrefleksyjny narodowy egoizm, wywody prof. Krasnodębskiego o tym, „jak zbudować konfederację narodów Europy”.
Czytaj też: Trzaskowski, Antifa, Soros. Polska prawica na tropie spisków
Ekstremizm pod tęczą
W tym samym czasie „Do Rzeczy” krzyczało z okładki o tym, „czym grozi zwycięstwo kandydata Platformy”, a więcej na ten temat mieli czytelnikowi powiedzieć, a konkretniej „przestrzec go” – Semka i Ziemkiewicz. Trzaskowski potraktowany był tu mniej bojowo niż w „Sieciach”: nie zakładał na głowę dresowego kaptura antifowskiego bojówkarza, tylko całkiem elegancko rozkładał sobie nad głową tęczowy parasol, na którym wielkimi kobyłami wypisano: „Dobra nowina Rafała Trzaskowskiego”. Ekstremizm w eleganckim wydaniu, pod tęczą.
Tęcza, nieformalny symbol społeczności LGBT i walki o ich prawa, stała się w tej kampanii dla prawicy nie tyle symbolem osób o mniejszościowych preferencjach seksualnych, których obejmuje ochrona na bazie uniwersalnych, humanitarnych wartości i praw człowieka – ile symbolem złowrogiej „ideologii”. Ruch walki o prawa osób LGBT w ujęciu radykalizującej się coraz bardziej prawicy jest już bowiem nie tylko zwykłą konsekwencją oświeceniowego humanitaryzmu, a złowrogą ideologią właśnie, za pomocą której spisek liberałów i lewaków z sobie tylko znanych powodów przystępuje do „seksualizacji dzieci”, „nauki masturbacji” i w ten sposób przygotowuje je m.in. do roli wdzięcznych ofiar pedofilów. Bo LGBT i pedofilię w tej kampanii też się łączy. Szczególnie lubił o tym wspominać Antoni Macierewicz, np. 23 maja w Polskim Radiu 24, gdy na jednym oddechu mówił, jak Rafał Trzaskowski promuje LGBT i pedofilię.
Czytaj też: Język może nieść śmierć. „Ideologia LGBT” i siedem znaków
Duda i prezes grają z Tuskiem w cykora
Rozpoczęła się więc kampania najazdów na nieszczęsnych gejów i lesbijki, którzy zostali potraktowani jak żywe tarcze, do której z pozycji władzy strzelali posłowie PiS wespół z kandydatem na prezydenta Andrzejem Dudą.
Najpierw prawicowy poseł Jacek Żalek został wyproszony z TVN za stwierdzenie, że „LGBT to nie ludzie, tylko ideologia”, co prowadząca program Katarzyna Kolenda-Zaleska zinterpretowała prawdopodobnie tak, że Żalek (choć raczej nie było to jego intencją) odmówił homoseksualistom ludzkich praw. Andrzej Duda powtórzył słowa Żalka, również zapewne bez intencji dehumanizacji, za co skrytykowały go m.in. media zagraniczne. Duda obraził się i w emocjonalnym wpisie na Twitterze ogłosił, że jego słowa wyrwane były z kontekstu. Szybko wtedy, jak na zawołanie, pojawił się jednak partyjny kontekst i zaorał prezydenta.
Poseł PiS Przemysław Czarnek, człowiek ze sztabu Andrzeja Dudy, ogłosił np. w TVP, że trzeba skończyć słuchać „tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości”. „Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy wreszcie z tą dyskusją”. Rozpętała się burza i chaos w całym PiS. W czasie gdy jedni politycy, jak europoseł i były szef MON Joachim Brudziński, odcinali się od słów Czarnka, inni, jak Ryszard Terlecki, swoją drogą były hipis o mało przystającej do moralnych kanonów konserwatyzmu i bogatej historii, zapytywał, odnosząc się do tez Czarnka o homoseksualistach: „a są normalni?”.
Andrzej Duda nagrabił sobie krytyki. „Wprost” rzucił się odświeżać mu pamięć: „Wygląda na to, że Andrzej Duda zapomniał o wywiadzie, którego udzielił »Wprost« w lutym tego roku. Wtedy w rozmowie z Marcinem Dzierżanowskim, ujawnionym gejem i ówczesnym redaktorem naczelnym tygodnika, oświadczył, że rozważyłby podpisanie ustawy o związkach partnerskich. Minęło parę miesięcy i dzisiaj już w trakcie kampanii Duda uznał, że osoby homoseksualne ludźmi nie są”. Donald Tusk zaczepił go na Twitterze, pisząc, że „prezydent Rzeczpospolitej powinien dbać o jej reputację. Andrzej Duda robi wszystko, aby ją zrujnować. Jego kampania to wstyd na cały świat”.
Andrzej Duda próbował się odgryzać: „Panie Donaldzie, miał Pan okazję wystartować w wyborach i prowadzić swoją kampanię. Był Pan dwukrotnie namawiany, by się ze mną zmierzyć, przez swoje środowisko. Wolał się Pan jednak schować za plecami MKB, a później RT. Wie Pan, jak się na taką postawę mówiło na podwórku? Cykor...”.
Tusk jednak, sądząc po liczbie lajków, odciął się w sposób, który bardziej przypadł do gustu internatom, i zakończył w ten sposób dyskusję: „Panie Andrzeju, interesowała mnie konfrontacja z pańskim przełożonym. Ale, jak to mówią na podwórku...”.
Czytaj też: To już język faszystów
Rak lewactwa i rewolucyjna przemoc
Słupki Dudy zaczęły lecieć w dół. Trzaskowski zaczął nabierać coraz więcej szans na zwycięstwo w drugiej turze. Zaczął nawet starać się przypochlebić tym wyborcom Dudy, o których można było powiedzieć, że mają jeszcze jakiś kontakt z centrum. „Żonę bardzo trudno powstrzymać przed mówieniem tego, co myśli, dlatego mielibyśmy pierwszą damę, która często wyrażałaby swoją opinię. Ale nie brak jej też empatii i wdzięku osobistego, w czym przypomina Marię Kaczyńską, która była znana z uśmiechu i z tego, że pochylała się nad słabszymi” – mówił Trzaskowski w „Newsweeku”.
Prawica zaczęła zdawać sobie sprawę z faktu, że rozkręcona machina ściąga Dudę w dół, ale nie było jej łatwo zatrzymać. Kolejne „Do Rzeczy” ukazało się z okładką z wielkim tytułem „Rak lewactwa”. Na zdjęciu, wykonanym zapewne podczas antyrasistowskich protestów w USA, czarnoskóry młodzieniec pozował do zdjęcia przed płonącą witryną. „Amerykańscy, europejscy i wreszcie polscy postępowcy przełamali kolejne tabu. Pokojowy protest przestał być uważany za jedyny dozwolony moralnie środek w warunkach demokracji. Raz złamane tabu wykluczenia przemocy nie jest już żadną barierą przed radykalizmem” – pisał Piotr Semka w artykule „Doktryna usprawiedliwień”.
Również Rafał Ziemkiewicz ostrzegał, że „lewica idzie na rewolucyjną przemoc”, i cała ta sprawa utożsamiania lewicy z „rewolucyjną przemocą” przypominać zaczęła skalą przypinanie całej prawicy łatki współpracowników kiboli i bojowo nastawionych faszystów, w co zresztą prawica ochoczo się ładowała, np. oddając skrajnym nacjonalistom stolicę w święta państwowe, w tym Święto Niepodległości, zamienione w nienawistny, nackowski rynsztok. „Lewica, która wciąż wierzyła, że jako ci lepsi, oświeceni wygrają z populistami w sposób demokratyczny, chyba tę wiarę straciła i teraz idzie już na rewolucyjną przemoc. W Polsce ta przemoc jest na razie tylko symboliczna. Na Zachodzie już nie tylko” – mówił w zajawce tekstu Ziemkiewicz, ale był to moment, w którym opozycja (na prawicy zazwyczaj grupowo nazywana „lewicą” czy „lewactwem”, niezależnie od faktycznej politycznej przynależności) akurat odzyskiwała wiarę w zwycięstwo, a nie ją traciła.
Luke Marcinkiewicz i Christian Paul
Zorganizowana przez TVP kuriozalna i propagandowa debata, podczas której zadawano Trzaskowskiemu pytania o przygotowania do pierwszej komunii, stała się jawnym pośmiewiskiem i źródłem memów. Trzaskowski, czując wiatr w żaglach, ze śmiechem odbijał coraz bardziej zabawne pytania, pokrywające się notabene z tym, co w swoim programie zawarł Andrzej Duda. W debacie jednak, według internautów, najlepiej wypadł Waldemar Witkowski z Unii Pracy. Ale i tak w świadomości masowej pozostała przede wszystkim mucha, która wplątała mu się w rzadkie, siwe włosy i nie chciała wylecieć.
Zresztą memami kończyło się od tej pory w zasadzie wszystko, co robiła prawica. Dokładnie tak samo jak w 2015 r. memami i beką kończyło się wszystko, co zrobił Komorowski czy PO.
Na przykład słynna już na całą Polskę mina z językiem angielskim, na którą prowadził wsadzić Trzaskowskiego podający się za Amerykanina z Wirginii mężczyzna na jego wiecu w Białymstoku. Mężczyzna, którego zidentyfikowano później jako niejakiego Luke’a Marcinkiewicza, sympatyka prawicy, który uzyskał jakiś czas temu amerykańskie obywatelstwo, próbował skompromitować angielski kandydata PO, ale poległ na całej linii: to Trzaskowski wyśmiał jego angielszczyznę, wypominając mu „polski akcent, który słyszał tak wiele razy”. Trzaskowski, choć nieco zdenerwowany, wpadał w kolokwialny ton, powtarzając co chwila „man” i „like”, wyszedł jednak na wyluzowanego światowca, a „Amerykanin z Wirginii” zaczął od razu płakać, że jest prześladowany ze względu na akcent, z wiarygodnością piłkarza udającego faul. A TVP zrobiła materiał pt. kampania arogancji Trzaskowskiego, informując, że Duda też mówi po angielsku, ale nikogo nie obraża.
Niedługo później wybuchła beka z Christiana Paula, rzekomego „amerykańskiego dyktatora mody”, który na TVP wychwalał stylizacje pierwszej damy Agaty Dudy. Rzecz w tym, że nikt nie mógł tego Christiana Paula znaleźć: o „znanym dyktatorze mody” nie wiedział nawet Google, a internet trząsł się ze śmiechu, podrzucając tezy, że być może Christian Paul to amerykańska wersja nazwiska Krystyny Pawłowicz. Szybko postawiono więc Christianowi Paulowi konta w portalach społecznościowych, a sam Christian nagrał wideo, w którym z polskim akcentem (choć lepszym niż u Luke’a Marcinkiewicza) opowiadał, że Polska i Polacy to „amazing people”, a on sam, jak widać, „istnieje”.
Czytaj też: Szacujemy rezultaty pierwszej i drugiej tury wyborów
Duda wyciąga Trumpa z rękawa
Prawica próbowała wbijać klin między lewicę a liberałów, podbijając w mediach oburzone wpisy Adriana Zandberga, który zżymał się, że na antenie TVN zakwestionowano zdrowie psychiczne Roberta Biedronia za to, że nie wycofał się z wyborów i nie poparł kandydatury Trzaskowskiego, ale klin tam już dawno jest wbity. Za to wszyscy zauważyli, jak z okazji Dnia Przedsiębiorcy wicepremier Jadwiga Emilewicz prezentowała socjaldemokratyczne w zasadzie w duchu podejście do przedsiębiorczości, mówiąc, że „przedsiębiorczość jest kategorią moralną”, a podejmując działalność gospodarczą, powinno się przede wszystkim myśleć o człowieku, nie o zyskach. Wszystko to byłoby zapewne bardzo piękne, gdyby nie było wygłoszone z ambony na Jasnej Górze podczas mszy środowisk gospodarczych i przedsiębiorców, co znów rozpętało serię memów.
Prezydent Duda wyciągnął asa z rękawa i poleciał spotkać się z Donaldem Trumpem. Udało mu się uzyskać jego poparcie, typowe dla Trumpa branie pod włos i zapewnienia o największej przyjaźni wszech czasów oraz mgliste obietnice pomocy wojskowej i energetycznej, co natychmiast podchwyciła prawica, opozycja natomiast zwracała uwagę na fakt, że te sukcesy Dudy będą Polskę drogo kosztowały i że – przede wszystkim – niewiele Polsce dają, a niepotrzebnie wciągają ją w antyniemiecki front budowany przez Trumpa.
A sondaże wskazują, że w dzień drugiej tury mało kto w Polsce zaśnie. Kandydaci idą łeb w łeb.
Podkast: Tura czy tury? Sierakowski i Lipiński o wyborczych scenariuszach