Z głównej trybuny czasem trzeba uważnie się wpatrywać, aby konfederatów dojrzeć. W poważnych mediach bywają sporadycznie, w Sejmie odgrywają ogony. Choć ostatnio wygładzili język, niektórzy nadal straszą radykalizmem. Inni z kolei dezorientują specyficznym autyzmem, skłaniającym ich do ignorowania kluczowych politycznych emocji. Toteż trudno ich klarownie umieścić na mapie konfliktu. Krążą sobie po osobnej orbicie, która tylko incydentalnie przecina się z głównym nurtem polityki.
Kampanię prezydencką zaczęli zresztą fatalnie. Od nieudanych prawyborów, które miały skonsolidować mozaikowy ruch, a zamiast tego sprowokowały chwilową wojnę korwinistów z narodowcami (czyli dwóch głównych środowisk tworzących Konfederację). Krzysztof Bosak odbierał nominację pośród wewnętrznych pretensji i rozliczeń. Klimat był fatalny, potem jeszcze doszły problemy z zaciągnięciem kredytu na kampanię. Dziś jednak śmiało można Bosaka uznać za jednego z beneficjentów koronawirusowej kampanii.
Oczywista oczywistość
Konfederaci nie oczekiwali wielkich cudów. Kampanię potraktowano jako inwestycję w przyszłość. Bosak miał po prostu promować szyld i wartości ruchu, zakorzeniać go w szerszej świadomości, przesunąć ku centrum, pokazać nowe przywództwo, pokoleniową przemianę.
Bo chodziło także o to, aby po tej kampanii nikt już nie mówił, że to kolejna prywatna partyjka Janusza Korwin-Mikkego. Stary lider co prawda wystąpił w prawyborach, lecz przyjął do wiadomości własną porażkę i po raz pierwszy od ćwierćwiecza nie było go w prezydenckiej stawce. Przy okazji udało się również odsunąć na dalszy plan stanowczo zbyt szurniętego jak na poważną politykę Grzegorza Brauna.
Na tle tamtych Bosak może uchodzić za nudziarza. Ot, spokojny i kulturalny chłopak, ale wyprany z emocji, unikający kontrowersji.