Nie ma w PiS, czy szerzej Zjednoczonej Prawicy, miłości do prezydenta. Ale jest przekonanie, że jego porażka to koniec z rządzeniem. Cały obóz władzy – od szeregowych posłów z pociotkami i znajomymi upchanymi po spółkach Skarbu Państwa, przez pracowników „Wiadomości”, aż po premiera i prezesa – tka teraz gorączkowo opowieść o superprezydencie. „Andrzej Duda to wielki przywódca” – oznajmił Mateusz Morawiecki, a TVP bombarduje widzów cytatami z prezydenta i eksponuje jego wkład w walkę z epidemią i suszą, udział w budowie dobrobytu (500+) i dobrostanu (obniżenie wieku emerytalnego) Polaków oraz przekazywanie wozów dla straży pożarnej.
Ten portret „wielkiego przywódcy” ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. – Kaczyński jako lider obozu jest bardziej bezwzględny niż Donald Tusk. Nie zostawia miejsca na niezależność – ocenia polityk bliski prezesowi.
Przebiliśmy Lecha Kaczyńskiego
Duda przez te pięć lat nie zbudował sobie zaplecza. Nie istnieje grupa posłów „prezydenckich”, którzy orientowaliby się na Pałac i z głową państwa wiązali swoją przyszłość.
– Dokonaliśmy rzeczy niesłychanej – mówi półżartem jeden ze współpracowników Andrzeja Dudy. – Udało nam się przebić poziom, który wydawał się nie do przebicia, mamy gorszą kancelarię niż Lech Kaczyński. Dodaje, że z perspektywy czasu to było do przewidzenia: – Andrzej nigdy niczym nie zarządzał, nie miał nawet własnej kancelarii prawnej. Nasz rozmówca dodaje, że prezydent, kiedy pracował u prezydenta Kaczyńskiego, napatrzył się na to, jak funkcjonowali bracia, wiedział, że też musi zespawać się z obozem PiS. – Tylko że różnica jest dość zasadnicza, bo Lecha i Jarosława łączyła unikatowa, bliźniacza więź, a prezes, mówiąc najdelikatniej, po prostu nie lubi i nie szanuje Andrzeja – mówi osoba z otoczenia prezydenta.