Kiedy Rafał Trzaskowski wchodził w kampanię, całkiem spory chórek komentatorów dowodził, iż postawienie na tego kandydata zwiększa szanse Andrzeja Dudy. Argumentowano, że nowy kandydat KO jest łatwym celem dla propagandy PiS, która rozgrywanie resentymentu do elit ma w palcach i wystarczy jej tylko powtórzyć kilka starych tricków, a pisowska prowincja raz jeszcze nakryje platformerskich mieszczuchów czapkami.
Czytaj też: Oczko wodne w każdym domu? Prezydent odpłynął
Czekanie na sztab PiS
Rządzący faktycznie rzucili się na prezydenta Warszawy z zestawem tych samych co zawsze złorzeczeń. Ale tym razem niewiele z tego wyszło, entuzjazmu dla nowego kandydata na opozycji wcale nie udało się zgasić, tak samo jak nie dało się podnieść nastrojów na zapleczu obozu władzy. Zaś kampania Andrzeja Dudy jak kulała za schyłkowej Kidawy-Błońskiej, tak kuleje jeszcze bardziej za Trzaskowskiego.
Chwilami mogło nawet dziwić, dlaczego ów bezwład trwa już tak długo. We wszystkich kampaniach w ostatniej pięciolatce PiS nie przeżył przecież ani chwili bezradności. Każdą kontrolowano od początku do końca, to główny rywal co chwila gubił kompas. Toteż można było sądzić, że i tym razem stratedzy Dudy coś specjalnego szykują na ostatnią prostą. Bo kryzys kryzysem, wypalenie wypaleniem, ale komunikacyjnie ta ekipa zawsze przecież funkcjonowała bez zarzutu, a i w tegorocznym sztabie fachowców nie brakuje. W sumie to nawet dosyć oczywiste: dać się Trzaskowskiemu wyszumieć, poczekać, aż minie efekt nowości, i w odpowiednim momencie wyprowadzić mocnego sierpowego.
Podkast „Polityki”: Paweł Kowal o słabnącym Dudzie i szansach Trzaskowskiego
Zjadanie własnego ogona
Jeżeli elementem takiego właśnie planu był raptowny manewr z czwartkowym wotum zaufania dla rządu Mateusza Morawieckiego, to pomysł był kiepski, a wykonanie nieprzekonujące. Premier raczył w Sejmie przypomnieć po raz nie wiadomo który, że jego rząd odnosi ogromne sukcesy, nie kłania się przed covidem, jest mistrzem świata w ratowaniu gospodarki przed recesją, a do tego – jakby ktoś zapomniał – inwestuje miliardy, dusi lukę z VAT, dba o polskie interesy, chroni rodzinę itd. Opozycja z kolei jątrzy i judzi, donosi na Polskę, chce realizować ideologiczne eksperymenty, do końca wyprzedać majątek narodowy itp.
Czyli nic nowego, pełen zestaw z karty dań zrehabilitowanego niedawno Jacka Kurskiego, serwowany ludności codziennie o 19:30. W charakterze deseru dostaliśmy równie zjełczałe „czyja Polska?” z wystąpienia Jana Olszewskiego sprzed 28 lat, jako że akurat mieliśmy 4 czerwca i wypadało odświeżyć prawicową martyrologię. Jeśli miało to być jednak pisowskie „Imperium kontratakuje”, to nerwowość prezesa i jego akolitów z nocnej dogrywki na Wiejskiej wydaje się całkiem zrozumiała. Pozostał po tym spektaklu co najwyżej obraz zestresowanej ekipy, która zjada własny ogon i pluje dookoła przeżutymi kęsami.
Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że w napisanym na kolanie scenariuszu na resztę kampanii zapomniano o głównej roli. Z braku lepszego pomysłu posadzono więc prezydenta na sejmowej galerii, aby klaskał premierowi, ten zaś nie omieszkiwał przypominać, że nie byłoby tych wszystkich wielkich jego sukcesów, gdyby nie pan prezydent. Co do pewnego stopnia jest prawdą, ktoś musiał przecież podpisywać, choć skojarzenie Dudy z długopisem jest już na tyle ugruntowane, że chyba nie warto w to brnąć. Tymczasem prezydent spędził kolejny dzień kampanii, milcząc i demonstrując, iż w obecnym modelu władzy odgrywa rolę kolorowej nalepki na przecenionym towarze.
Czytaj też: Strategia Trzaskowskiego, marzenie o blitzkriegu
Obietnica, głosy, wypłata
Pierwsze zwiastuny kryzysu rządów PiS pojawiły się jeszcze przy okazji ubiegłorocznych wyborów. Migotliwy festiwal obietnic nieoczekiwanie znużył wówczas wyborców, nagle pojawiło się wrażenie przesytu, niepokoju o przyszłość. Rządzący nie mieli pomysłu na korektę, nadal działali w schemacie „obietnica – głosy – wypłata z budżetu”. Nie wiadomo, co pierwotnie planowano na kampanię Dudy. Wiele jednak wskazuje, że wystrzałowych koncepcji nie było. Ot, pokręcić się po kraju, coś jeszcze obiecać, rozdać milion uśmiechów, przybić milion piątek i na oparach dojechać do mety.
Ale koronawirus zniweczył te plany, kraj zatrzymał się, kampania też zamarła, na horyzoncie pojawiły się rozmaite problemy. W tej szczególnej chwili PiS zafundował przestraszonym Polakom kompulsywną gonitwę za uciekającym terminem wyborczym. Tym samym unieważniona została narracja o władzy empatycznej, bliskiej obywatelom, wsłuchanej w ich problemy, odpowiedzialnej. Okazało się, że władza jest dla władzy, liczy się tylko gra, a idzie się po trupach do celu. To nie były przejściowe turbulencje, tylko głęboki kryzys legitymizacyjny.
Czytaj też: Czy można pokonać Andrzeja Dudę
Czy leci z nami pilot?
Aby z niego wybrnąć, PiS musi na nowo się określić, uzasadnić swoją władzę, odświeżyć cele. „Dobra zmiana” rozumiana jako projekt polityczny oparty na redystrybucji budżetowej jest już nieaktualna. Trudno za pomocą jej pojęć opisać sytuację, w której obecnie się znajdujemy. Zwłaszcza że Polacy mają problem z określeniem podstawowych parametrów. Nie bardzo wiadomo, na jakim etapie epidemii się znajdujemy. Jak głębokiej recesji należy się spodziewać, czym finansować kolejne tarcze. W niepewnej sytuacji kluczowe jest zaufanie. Łatwiej o spokój, kiedy mamy świadomość, że leci z nami pilot. Po zamydlającym oczy, propagandowym wystąpieniu Morawieckiego można mieć co do tego wątpliwości.
W sejmowym wystąpieniu bezwstydnie przechwalający się premier nie odmówił sobie zresztą przyjemności, aby pojeździć po winach Tuska. Zapewne bez świadomości, że właśnie znalazł się w podobnej do niego sytuacji. Platforma w swojej drugiej kadencji (choć w znacznie mniej dramatycznych okolicznościach) tak samo miała przecież problem z wytłumaczeniem, po co sprawuje władzę. I zamiast uczciwie się z nim zmierzyć, w kółko epatowano publiczność „zieloną wyspą”, miliardami z unijnych funduszy, setkami kilometrów autostrad. Z czasem okazało się, że wspomnienie dawnych zasług wcale nie jest wystarczającym źródłem legitymizacji. Wyborcy nie chcieli bowiem słuchać o tym, co było. Domagali się ekscytującej opowieści o tym, co dopiero nadejdzie. A finał tej historii znamy aż za dobrze.
Czytaj też: Duda, Trzaskowski, Hołownia. Co różni ich wyborców