ZMARŁ JERZY PILCH. Od lat chorował na chorobę Parkinsona, która stopniowo ograniczała Jego aktywność, w końcu przykuła Go do fotela. Ale uparcie, choć z coraz większym trudem, pisał. W poprzednim numerze POLITYKI ukazał się ostatni (chyba też ostatni w ogóle) felieton Jurka, podpisany już wspólnie z żoną Kingą. To była jakby druga część tekstu sprzed paru miesięcy (POLITYKA 51/19), w którym oboje zwracali uwagę na społeczną niewrażliwość, może bardziej hipokryzję, z jaką traktowane są u nas osoby niepełnosprawne. Zadzwonił jeszcze, że szykuje następny tekst i żeby ich odwiedzić w Kielcach, dokąd ledwie parę miesięcy wcześniej przenieśli się z Warszawy. Oszukiwał, że czuje się nieźle – to było dokładnie dzień przed Jego śmiercią. Przy tej chorobie nie umiera się nagle, ale tak to się stało. Już wcześniej zdecydował, że „jeśli”, to chce być pochowany w Kielcach, rodzinnym mieście żony, i że pogrzeb ma być bez celebry; zresztą w ostatnich latach już odwykł od ludzi, została grupka przyjaciół i przede wszystkim Kinga, która z niebywałym hartem i oddaniem właściwie utrzymywała Go przy życiu.
Wiele w tych dniach napisano i powiedziano poruszających i mądrych słów o Jurku. Bo był jednym z najważniejszych polskich pisarzy ostatniego 30-lecia, ale też kimś znacznie więcej. I nie chodzi nawet o Jego rozmaite autorskie wcielenia – publicysty, felietonisty, dramaturga, scenarzysty, komentatora sportowego, krytyka – Jurek Pilch stał się bodaj pierwszym w nowej Polsce pisarzem-medialną gwiazdą, świadomie i z talentem kreującym swój publiczny wizerunek.