Wcześniej zapowiadano „restart” kampanii, choć ogłoszone w środę zmiany to raczej kosmetyka. Do kierującego dotąd kampanią posła Tomasza Treli z SLD dołączy posłanka Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Owszem, ceniona w lewicowych bańkach społecznościowych i – jak słychać w sztabie – podobno bardzo ostatnio aktywna, pracowita i pełna pomysłów. Choć mimo wszystko trudno mówić o wielkim przełomie. Przy okazji poinformowano, że Biedroń wznawia objazdy po kraju. Tyle że nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie prawnej i kto miałby za to płacić. Oficjalnie nie toczy się zatem żadna kampania.
Komunikat na plenerową konferencję z udziałem wszystkich lewicowych świętych był więc raczej skromny. Toteż nadrabiano zawadiackimi deklaracjami, że jedna jest w Polsce prawdziwa lewica, jeden od „a do z” lewicowy program, jeden wreszcie naprawdę lewicowy kandydat na prezydenta. Bo cała reszta to spryciarze, którzy pożyczają sobie co modniejsze slogany ze słownika pojęć lewicy, choć w istocie wszyscy jak jeden mąż reprezentują świat rozmaicie afiliowanej konserwy. Wyglądało to jednak na robienie dobrej miny do złej gry.
Czytaj także: Przedwyborcze wędrówki elektoratów
Dla kogo lewica?
Owa wyniesiona na ołtarze integralna lewica, zarazem socjalna i obyczajowo progresywna, cieszy się bowiem w Polsce podobnym wzięciem, co równie integralna prawica, której twarzą jest u nas konserwatywno-liberalny Jarosław Gowin. I zasadniczo nie zmienia tego rosnący popyt na lewicowe rozwiązania ekonomiczne, inwestycje w usługi publiczne, ambitną politykę klimatyczną, kulturową emancypację i parę innych kwestii uważanych za kanon współczesnej lewicowości. Wyborcom najwyraźniej jest obojętne pod jakim sztandarem postulaty te będą realizowane.
O tym liderzy Lewicy doskonale jednak wiedzą. Po cóż więc zaklinać rzeczywistość? Przyczyna jest prozaiczna. Epatowanie prawdziwą lewicowością przede wszystkim miało poruszyć sumienia topniejącego niczym arktyczne lodowce etosowego elektoratu SLD. Dziś już ledwie paroprocentowego, przeważnie sędziwego, zachowawczego i zdystansowanego wobec obyczajowych „nowinek”. Przez długie lata ci wyborcy z reguły głosowali na listę, która miała w nazwie lewicę. Na Biedronia patrzą jednak nieufanie i – co wynika z badań – coraz częściej odpływają pod skrzydła Władysława Kosiniaka-Kamysza. Stąd podjęta teraz próba odzyskania ich lewicową perswazją.
Wielkiego odbicia z tego jednak nie będzie. Zwłaszcza że znacznie więcej wyborców podebrał Biedroniowi nie ludowiec, a zarzucający sieci na bardziej liberalną część jego elektoratu Szymon Hołownia. Zostało przy kandydacie Lewicy ledwie 2–3-procentowo grono najwierniejszych wyznawców równościowej agendy. Choć i wielu z nich po wejściu do gry Rafała Trzaskowskiego też mogło zacząć się wahać. W końcu nowy kandydat Koalicji Obywatelskiej – o czym zresztą propaganda PiS nie daje teraz zapomnieć – podpisał warszawską kartę LGBT, chodził na Parady Równości i ogólnie jest kojarzony z tęczową wrażliwością.
Pomyślna wymiana kandydata KO zrobiła na Lewicy niemałe wrażenie. Zwłaszcza że podobny pomysł zaraz po nieodbytych wyborach 10 maja także rozważano. Na chwilę wówczas wróciła kandydatura Adriana Zandberga, choć lider Razem i wtedy nie wyraził chęci startu. Przymierzany był również Krzysztof Gawkowski. Zwyciężyła obawa przed podjęciem ryzyka. Uznano, że czasu na kampanijną dogrywkę zostało niewiele, a wyborcy i tak już są skołowani kampanią odbiegającą od utartych reguł. Zamiast tego Lewica postawiła na jak najszybsze uchwalenie kolejnej nowelizacji Kodeksu wyborczego, aby uciąć wreszcie spory o kształt wyborów, odmrozić kampanię i zyskać dodatkowy czas na ratowanie Biedronia.
Czytaj także: Kto stoi za Szymonem Hołownią
Tylko czy jest co ratować?
Ujawniony teraz pomysł na dogrywkę w gruncie rzeczy sprowadza się do tego, aby spróbować cofnąć czas i powrócić do stanu sprzed epidemii. Tak jakby głównym winowajcą problemów Biedronia był koronawirus. To jednak diagnoza życzeniowa i oparta na raczej wątłych podstawach. W istocie bowiem głównym problemem kampanii Biedronia był… sam Biedroń.
Czyli polityk mocno już zgrany w ostatnich kampaniach, który na dobrą sprawę powinien dać wyborcom od swojej osoby trochę odpocząć. Raptem kilka miesięcy wcześniej spektakularnie oblał zresztą test na samodzielne polityczne przywództwo. Obejmując wbrew wcześniejszym deklaracjom mandat eurodeputowanego, stracił niemałą część wiarygodności. Z jego formacji zeszło powietrze. Pod koniec 2019 r. naturalnym kandydatem Lewicy na prezydenta stał się Adrian Zandberg. Jego odmowa kandydowania postawiła jednak cały obóz w trudnej sytuacji. Kiedy za pięć dwunasta udało się wreszcie namówić do startu Biedronia, wszyscy po prostu odetchnęli z ulgą, przechodząc nad jego słabościami do porządku dziennego.
A szkoda, gdyż już wtedy mniej więcej było wiadomo (również z badań jakościowych opisywanych na łamach „Polityki”), że ta kandydatura rozmija się z oczekiwaniami większości wyborców opozycji. W ich oczach Biedroń pozostał dyżurnym gejem polskiej polityki, sympatycznym luzakiem, trochę nicponiem. Nijak jednak nie pasował do wyobrażonego prezydenckiego formatu oraz skali wyzwań. Przed kampanią zamykającą wyborczy cykl opozycyjny elektorat zgłaszał wyraźne zapotrzebowanie na silnego przywódcę i charakternego politycznego drapieżnika. A to podkopywało kampanię Biedronia już u samych fundamentów.
Posłuchaj podkastu: Jakie będą te wybory? Kto powalczy z Andrzejem Dudą?
Kolejny raz chybiono na etapie określania jej celów. Biedroń miał w tych wyborach w pierwszej kolejności odbierać głosy Andrzejowi Dudzie. Objeżdżał więc prowincję, skracał dystans, przedstawiając się jako chłopak z Krosna i niedawny prezydent Słupska, składał przede wszystkim socjalne obietnice. Taka kreacja wydawała się całkiem racjonalna, akurat łatwości w nawiązywaniu osobistych relacji inni kandydaci mogli Biedroniowi zazdrościć. Problem w tym, że na wyborcach Dudy nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. I jak się wkrótce okazało, przepływy elektoratu pomiędzy urzędującym prezydentem i kandydatem Lewicy były niemal zerowe. Jeśli w sondażach Biedroń trzymał jeszcze fason, to głównie za sprawą wyborców wielkomiejskich, i to zdecydowanie liberalnych. Czyli wbrew wysiłkom podejmowanym w kampanii, emocjom politycznego zaplecza kandydata, nastrojom dominującym w społecznościowej bańce Lewicy.
A kiedy wybuchła pandemia, Biedroń całkiem już się pogubił. Z czasem coraz trudniej było się zorientować, jaki jest jego przekaz i do kogo adresowany. Wizerunkowa „miękkość” ciążyła jeszcze bardziej. Ochoczo odgrywany antypisowski pryncypializm jakoś nie brzmiał autentycznie. Brakowało kandydatowi Lewicy elementarnej spójności, powagi, wiarygodności w kwestiach ekonomicznych. W roli kandydata spoza układów i zwaśnionych „plemion” zastąpił go znacznie świeższy Hołownia.
To prawda, że prawdziwe problemy tej kampanii pojawiły się wraz z epidemią. Ale to nie koronawirus sprowadził kandydata Lewicy do parteru. Prędzej już podniósł poprzeczkę oczekiwań, którym Biedroń nie był w stanie sprostać.
Czytaj także: Jak się robi kampanię
Co dalej?
Wielkich cudów w tej kampanii nikt na Lewicy już się nie spodziewa. Realistycznym celem jest co najwyżej uniknięcie kompromitacji. Uciułanie 6–7 proc., które później będzie można tłumaczyć ekstremalnie trudnymi warunkami tegorocznej elekcji. Kiepsko jak na formację, która dopiero co buńczucznie obsadzała się na głównym opozycyjnym biegunie. Silnie przekonaną o bezalternatywności własnej agendy, wręcz przyznającą sobie monopol do reprezentowania problemów współczesnego świata.
Nagle ogromny niepokój zaczął budzić Hołownia, że na fali udanej kampanii powoła wkrótce własny ruch polityczny i trwale zmarginalizuje lewicowe trójprzymierze Czarzastego, Biedronia i Zandberga. Dla niektórych środowisk z lewej strony katolicki publicysta nieoczekiwanie już teraz stał się istotnym punktem odniesienia. A jego apel do lewicy opublikowany niedawno w „Krytyce Politycznej” wyraźnie pokazał, że nie zamierza dotychczasowej ekspansji wygaszać.
W ostatnich dniach widmo Hołowni nieco jednak przybladło. W roli groźnego imperatora objawił się teraz Trzaskowski. Nie brak więc głosów, że jego wejście w kampanię może nawet docelowo wpłynąć na kształt sceny politycznej. Wystarczy, że narzuci Platformie Obywatelskiej własne przywództwo, wyprowadzi ją ze stanu amorficznego centryzmu i osadzi na stabilnych lewicowo-liberalnych filarach. Taka reorientacja ciągle jeszcze najsilniejszej formacji szybko sprowadziłaby Lewicę do roli junior partnera. A wtedy Hołownia z dzisiejszego wroga może stać się pożądanym sojusznikiem. Tak czy owak na ostatniej kampanijnej prostej widoki ogólnie wydają się kiepskie, a optymizm stał się po lewej stronie towarem deficytowym.
Czytaj także: Bany kampanii. Biedroń usuwa ze znajomych, Hołownia ma żal