Nawet jeśli do poziomów poparcia Koalicji Obywatelskiej z poprzednich wyborów nadal daleko, pojawił się lekki optymizm. Wejścia na poziom dwudziestu kilku procent poparcia w sondażach mogli oczekiwać tylko niepoprawni entuzjaści. Pierwsze komentarze były ostrożne. Różne środowiska zgłaszały różne wątpliwości. Umiarkowani konserwatyści ubolewali, że kampania powróci teraz w koleiny „zgubnej wojny plemion” PO z PiS. Lewica powątpiewała, czy kandydat tak bardzo kojarzony z elitami III RP ma szansę powalczyć z „ludowym” Dudą. Nawet w kręgach liberalnych nie brakowało wątpliwości, co do twardości Trzaskowskiego i jego odporności na ciosy.
Paradoksalnie reakcja PiS w największym stopniu powinna utwierdzić liderów KO w słuszności podjętej decyzji. Bo propaganda rządzących ruszyła pełną parą natychmiast po ogłoszeniu nominacji. Wręcz licytowano się w udowadnianiu, jak nieudolnym politykiem i nieudanym kandydatem jest Trzaskowski. Choć intensywność w aplikowaniu tego przekazu przeczyła treści. Podobnie jak fala pisowskiego współczucia dla Kidawy-Błońskiej, dotąd bez pardonu wyśmiewanej, a teraz zrehabilitowanej w roli kobiety uprzedmiotowionej przez damskich bokserów z PO. Głosili takie opinie autorzy programowo zresztą niesłyszący trzasków łamanych kręgosłupów we własnym obozie. Wszystkie te propagandowe fałsze bez wątpienia zdradzały niepokój, jaki zapanował w obozie władzy po nominacji Trzaskowskiego.
Nowe możliwości
Prezydent Warszawy stał się naturalnym kandydatem do zastąpienia Kidawy-Błońskiej właściwie natychmiast po tym, jak rozstrzygnął się los wyborów 10 maja. Przymierzany był zresztą do kandydowania jeszcze jesienią ubiegłego roku. Wówczas jednak frakcje rywalizujące o przywództwo w Platformie wzajemnie sobie wyrywały Kidawę-Błońską, podporządkowując partyjne prawybory logice wewnętrznej walki.