Niedawno wydawczyni z Francji przysłała Grażynie animację zmontowaną z radzieckich pocztówek wydanych z okazji socjalistycznego święta pracy. Ten żart zadziałał jak proustowska magdalenka. Napłynęły wspomnienia. Grażyna epokę Gierka pamięta z podstawówki jako czas męczącej schizofrenii, kiedy nie można było mówić w szkole tego, czym żyło się w domu. Starszych ludzi obluzgiwano i wyrzucano z kolejek. W blokowych klitach wybuchały awantury, bo można się było rozwieść, ale eksmałżonek nie miał gdzie się wynieść. Na „darmowe” mieszkania, którymi dziś mydli się oczy w hasłach przedwyborczych, czekało się po 30 lat. W przepełnionych szkołach hulała przemoc słowna. „Dawaj dzienniczek, ty debilu”.
Grażyna wstukała w wyszukiwarkę „pierwszy maja obchody”, wyskoczyły obrazy, jak z telewizora Beryl 102, który śnieżył czarno-biało w czasach jej dzieciństwa. Na zdjęciach maszerowały pielęgniarki, gimnastyczki, hutnicy i studenci. Z trybun machali towarzysze sekretarze. Jakie uderzające podobieństwo do tego, co dzieje się dziś! Też trybuny, kiwanie rączkami decydentów, jeszcze chwila, a powstaną sklepy za żółtymi firankami. Tylko tłumy nie te. I właśnie o nich chciałyśmy pisać, a nie o chorobliwym ego dzisiejszych towarzyszy.
Że te tłumy podniosły miasta z gruzów. Pisze o tym w książce „Najlepsze miasto świata” Grzegorz Piątek, opowiadając historię powojennego Biura Odbudowy Stolicy. Piątek twierdzi, że naszym mitem założycielskim nie powinno być powstanie warszawskie, ale podniesienie kraju z ruin. Tymczasem, jakby zawstydzeni, wyśmiewamy „dwieście procent normy” i zapał ludzi do odkopywania się z wojennych zniszczeń.
Pal sześć system, ale ci ludzie wstawali rano, jechali do pracy jelczami, ściśnięci jak sardynki, kładli cegły jedna na drugą.