Wokół decyzji Państwowej Komisji Wyborczej w sprawie niedzielnych wyborów, czy też raczej „niewyborów”, trwa burzliwa debata prawno-polityczna. Padają bardzo ostre słowa, być może uzasadnione wagą sprawy – to, czy będziemy mieli w Polsce legalne i zgodne z procedurami wybory, rozstrzyga o statusie naszego kraju. W skrócie: o różne rzeczy możemy się spierać, ale bez wolnych wyborów nie można mówić o demokracji.
Czytaj też: Wyborczy tumult w PiS. O co była cała ta szarpanina
PKW. Trzy poważne wątpliwości
Po dziwnej niedzieli PKW stwierdziła w opublikowanej dziś decyzji, że 10 maja „brak było możliwości głosowania na kandydatów”. Tu chyba nie ma sporu, natomiast dyskusyjne są kolejne elementy tego dokumentu i jego konsekwencje. Po pierwsze, PKW uznała, że sytuacja jest analogiczna do stanu, w którym nie mielibyśmy kandydatów. A kandydaci przecież byli, to władza nie była w stanie zorganizować głosowania w zarządzonym przez marszałek Witek terminie.
Po drugie, skutkiem decyzji PKW jest przyjęcie ścieżki, która jest przewidziana dla „opróżnienia” urzędu prezydenta, a do takiego opróżnienia nie doszło (a zdaniem wielu prawników także koniec kadencji trudno będzie tak traktować). Po trzecie wreszcie, fakt, że wybory się nie odbyły, oznacza, że Sąd Najwyższy nie może orzec o ich ważności bądź też nieważności, czyli cała sytuacja została wyjęta spod sądowej kontroli.
Podkast „Polityki”: Jerzy Baczyński o wyborach, Kaczyńskim i opozycji
Decyzja propaństwowa
Wątpliwości są więc poważne, ale z drugiej strony sytuacja też jest poważna i precedensowa. Jeszcze nigdy nie mieliśmy do czynienia z tym, żeby zarządzone wybory się po prostu nie odbyły. Konstytucjonaliści, także krytyczni wobec decyzji PKW, zgadzają się, że trudno w tym momencie o rozwiązanie, które byłoby w 100 proc. legalistyczne. Proponowane są różne ścieżki, a każda z nich obarczona jest mniejszym lub większym ryzykiem prawnym.
Dlatego oceniając decyzję PKW, należy brać pod uwagę przede wszystkim to, czy zbliża nas ona, czy oddala od rozwiązania problemu. W mojej opinii zbliża: w pewnym sensie zdejmuje ze stołu kwestię niedzielnych wyborów-niewyborów i pozwala zająć się tym, jak z kryzysu wybrnąć, czyli jak teraz zorganizować demokratyczne wybory prezydenckie. Jak ujął to konstytucjonalista prof. Jerzy Zajadło (cytuję z pamięci za TVN24), „nie podoba mi się konstrukcja prawna przyjęta przez PKW, ale doceniam jej walor pragmatyczny”. Lub jak powiedziała „Gazecie Wyborczej” prof. Ewa Łętowska, jest to „rozwiązanie ułomne, lecz najlepsze z możliwych”.
Czytaj też: Pełny zakaz demonstracji politycznych zaprzecza demokracji
Przynajmniej mamy szansę
Nie jestem naiwny, nie uważam, że decyzja PKW daje nam gwarancję, że takie demokratyczne wybory będziemy mieli. Ale przynajmniej daje nam na to szansę. Zobaczymy, co politycy – przede wszystkim PiS, bo inicjatywa jest przy obozie władzy – z tą szansą zrobią (i tu nie jestem optymistą). Decyzja PKW otwiera drogę do możliwego rozwiązania, organizacji wyborów spełniających podstawowe warunki stawiane procedurom demokratycznym. Umożliwia też ciągłość legitymacji demokratycznej urzędu prezydenta. W tym sensie jest więc decyzją propaństwową.
Dlatego nie zgadzam się na odsądzanie PKW od czci i wiary. Przypomnijmy, że PKW podjęła decyzję jednogłośnie, a zasiadają w niej wybitni prawnicy, z których część została oddelegowana do pracy przez partie opozycyjne. Mimo prawnych wątpliwości wszyscy zgodzili się na przyjęte rozwiązanie, bo służy ono w ich rozumieniu interesom polskiego państwa (choć oczywiście wolałbym „starą PKW”, sprzed pisowskiej reformy, w składzie czysto sędziowskim).
Porozumienie prawników wybranych przez przedstawicieli różnych opcji politycznych w ramach PKW mogłoby, przynajmniej teoretycznie, otworzyć drogę do szerszego porozumienia politycznego w sprawie zarządzenia wyborów prezydenckich. I tu być może moje nadzieje idą za daleko. Ale warto przynajmniej postawić taki postulat.
Czytaj też: Codzienny stan nienadzwyczajny