Próby dokładnego ustalenia, jak wysoce śmiertelny jest koronawirus i ile osób umiera z powodu COVID-19, jeszcze nikomu się nie powiodły. Gdy dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia Tedros Ghebreyesus oświadczył niedawno, że wskaźnik ten wyniósł w Chinach niecałe 4 proc., nie przypuszczał, że Chińczycy następnego dnia postanowią uaktualnić podawaną wcześniej liczbę zgonów i dla miasta Wuhan niemal ją podwoją (we wcześniejszej statystyce umknęło, bagatela, 1290 ofiar). Media, na podstawie długości kolejek po odbiór urn z prochami zmarłych, szacowały liczbę ofiar w Wuhanie nawet na 30–40 tys.
Jeśli ktoś w Polsce chce na bieżąco śledzić przyrost zachorowań i zgonów, zagląda do codziennych meldunków głównego inspektora sanitarnego lub Ministerstwa Zdrowia i pewnie nadziwić się nie może, dlaczego w niektórych województwach zarejestrowano do tej pory pojedyncze przypadki śmierci, a w innych po kilkadziesiąt lub nawet ponad sto. Ale prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, przestrzega przed wyciąganiem z tego konkretnych wniosków: – Proszę nie szukać w tym logiki. Zachorowania zależą w dużej mierze od wybuchających ognisk epidemicznych. Jeżeli w jakimś województwie trafi w DPS, to śmiertelność od razu wzrasta.
Polityczna gra
O nierzetelnych danych mówią jednak inni lekarze, nawet nie anonimowo. Bartosz Fiałek, szef kujawsko-pomorskiego oddziału Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, nie ma wątpliwości, że statystyki w Polsce są zaniżone: – Skoro nie testujemy nawet wszystkich osób objętych kwarantanną, to liczba zakażonych jest nieznana. Jeśli więc ktoś umiera na zapalenie płuc lub niewydolność serca bez wykonanego testu, nie dowiemy się, czy zakażenie nie miało wpływu na ten zgon.