Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wirus sprzyja nacjonalizmom? A może przeciwnie?

Święto Flagi 2020, Poznań Święto Flagi 2020, Poznań Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta
Czy i jak przekształci się mentalność Polaków po autoizolacji? To się dopiero okaże. Jakąś podpowiedzią są doświadczenia... polskich emigrantów.

Powrót do idei nacjonalizmu jest wymieniany wśród wielu zagrożeń naszych czasów, a nagłe pojawienie się koronawirusa jeszcze uwypukliło tę tezę. Najtęższe głowy i mężowie stanu szukają remedium na zahamowanie tego zjawiska, czemu przyglądam się z nadzieją, ale że zawsze byłam zwolenniczką inicjatyw oddolnych, przytoczę rozwiązanie zaproponowane już kilka lat temu przez znajomego Turka mieszkającego w Polsce.

Jak większość emigrantów charakteryzuje się on ogromną ostrożnością w wyrażaniu opinii (w końcu nie ma gwarancji, że zostanie zrozumiany), więc gdy zmuszony przez okoliczności w końcu otwiera usta, należy się spodziewać czegoś o większym kalibrze znaczeniowym. Tak było i tym razem, gdy z powagą oznajmił: – Powinno się stworzyć nowy obowiązek rocznego pobytu za granicą. Nie na wakacje, nie na kontrakt, nie na Erasmusa. Każdy człowiek przynajmniej raz w życiu powinien trafić do obcego kraju i poradzić w nim sobie „od zera”: znaleźć mieszkanie, pracę, przedrzeć się przez gąszcz spraw urzędowych. I to bez rodziny i przyjaciół z dzieciństwa, zdany tylko na siebie i przychylność napotkanych ludzi. Po powrocie na pewno sam patrzyłby na przyjezdnych innym okiem.

Czytaj też: Jak wrócić z pandemii?

Oniemiałam. Pomysł co najmniej radykalny. To byłaby rewolucja! No ale kiedy snuć futurystyczne wizje, jeśli nie w dobie pandemii, gdy wszyscy zastanawiają się, co będzie „po”, a poszczególne kraje opracowują new deal z myślą o własnych społeczeństwach lub o całej ludzkości?

Emigracja, czyli sytuacja graniczna

Przytoczona propozycja właśnie się urzeczywistnia. Może nie dosłownie (nie można przecież podróżować, a co dopiero wysyłać gdzieś kogoś na siłę), ale wielu z nas czuje się tak, jakby wylądowało za granicą albo w ogóle na obcej planecie. Covid-19 pozamykał nas w domach, zmieniając nasze codzienne funkcjonowanie, co może stać się doświadczeniem zbliżonym do emigracji – nagle znaleźliśmy się w miejscu, które rządzi się innymi prawami, mamy ograniczony kontakt z drugim człowiekiem (wprawdzie nie językowo, ale fizycznie), a z powodu niedostępności rzeczy i różnych form aktywności szukamy ich zastępników. To typowa sytuacja graniczna i nic dziwnego, że w którymś momencie rodzą się w głowie pytania tak trafnie ubrane w słowa przez Olgę Tokarczuk: „Gdzie jest nasze centrum? Na ile rzeczywiście żyję swoim życiem? Czy to wciąż ja, czy może jakieś narzucone mi i zinternalizowane rytuały i zachowania?”.

Z takimi wątpliwościami i de facto z zawaleniem się dotychczasowej tożsamości mierzyli się wszyscy moi rozmówcy napotkani w trakcie badań nad polonijną emigracją. Najdobitniej sprawy się miały w krajach o nikłej współpracy międzynarodowej z Polską (np. z przyczyn oddalenia geograficznego i/lub sytuacji politycznej), gdzie kontrasty i poczucie braku okazywały się największe.

Czytaj też: Jak wirus zmienia nasze postawy?

Da się bez święconki i polskiej zupy

Dobrym tego przykładem jest RPA, zwłaszcza w dobie apartheidu, gdy polscy emigranci starali się zredefiniować swoje „ja” szczególnie pod kątem przynależności narodowej. Świeżo upieczeni przyjezdni z początku pragnęli robić wszystko „normalnie”, czyli „po staremu” i „jak w Polsce”, a zjawisko to nasilało się w okresie przeróżnych świąt. W odniesieniu do spraw aktualnych przypomina to niedawny upór, z jakim osoby o sporych potrzebach duchowych pragnęły, mimo pandemii, uczestniczyć w niedzielnych mszach czy święceniu wielkanocnych koszyczków (nie mówimy tu o dewocji na pokaz, wykorzystywanej do celów politycznych). Na tym etapie górę wciąż biorą emocje, więc trudno się spodziewać wyważonych refleksji wśród zwolenników zachowania status quo.

W przypadku moich południowoafrykańskich rozmówców spojrzenie z dystansu często wiązało się z krytyką uprzedniego postępowania. Dostrzegali bezsens kurczowego trzymania się dawnych pryncypiów, które z czasem stały się dla nich tylko drobnym detalem pozbawionym znaczenia: „Przez pierwsze pięć lat pobytu zazwyczaj wszyscy narzekają (...) [i] dużo jest takiego przynudzania, że najlepsze zupy to są w Polsce, a w RPA nie ma prawdziwej kiełbasy. Te rozmowy są nie do wytrzymania i potrafią się ciągnąć godzinami. No ale ile można gadać o tym, jaki ten polski serek jest cudowny?”.

Czytaj też: Trauma pandemii. Albo wygramy, albo przegramy

Oni wiedzą już, że brak święconki nie stoi na przeszkodzie do prawdziwego przeżywania świąt (jeśli to właśnie na tym im zależy) ani nie umniejsza ich poczucia bycia Polakami. Na miejsce starych pojawiają się nowe, zmienione rytuały, odgrywane za pośrednictwem rekwizytów, które byłyby wcześniej nie do pomyślenia.

W Kapsztadzie kwintesencją polskości stało się np. zbieranie grzybów w okolicznych lasach („miejscowi tego nie robią”), masowa produkcja nalewek domowej roboty („w Polsce nigdy tego nie robiłam, dopiero tutaj zaczęłam”) czy – z braku wigilijnych opłatków – łamanie się hostiami, użyczonymi na ten cel przez przychylnego księdza (nie-Polaka). Moi rozmówcy nazywali to elastycznością, ale tak naprawdę stali się nowymi ludźmi: bardziej empatycznymi, którzy nie osądzają innych, za to rozumieją potrzebę podejmowania indywidualnych wyborów. Czy i jak przekształci się mentalność Polaków po autoizolacji? To się dopiero okaże.

Czytaj też: Upadają mity. Wirus okazał się bombą mentalną

„Polskie pochodzenie”, czyli co

Wielkanoc za nami, trwają święta narodowe. Jak są obchodzone? Czy wywieszenie flagi ma być dowodem naszego szacunku do polskości? A może to tylko kawałek materiału, służący za zasłonę dla ukrycia ignorancji? Czy bardziej liczy się jednorazowe oddanie hołdu konstytucji majowej w formie publicznych zgromadzeń, czy kameralne czytanie aktualnie obowiązującej konstytucji i przestrzeganie jej na co dzień?

Chętnie zapytałabym o to wszystko Witolda, poznanego w Kapsztadzie kombatanta, który jest dziś (pragnę w to wierzyć) w lepszym świecie. Przed śmiercią marzył o jego nadejściu tu, na ziemi: – Może za jakiś czas nie będziemy już mówić „jestem Polakiem” czy „jestem polskiego pochodzenia”? Może powstaną jakieś inne nazwy i określenia? Bo ten fanatyzm narodowy, z którym czasami mamy do czynienia, on zniknie, uspokoi się. I to wcale nie będzie oznaczało, że będzie gorzej, że coś utraciliśmy. Byłoby naprawdę dobrze, żeby ten okres 2 tys. lat konfliktów wreszcie się zakończył.

Czytaj też: Czego się o sobie dowiedzieliśmy po kilku tygodniach izolacji

Autorka jest historyczką, socjolożką i tłumaczką. Prowadziła badania nad tożsamością Polaków żyjących w RPA.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną