Komediodramat o wyborach prezydenckich rozwija się w najlepsze. Akcja posuwa się do przodu, choć nadal nic nie wiadomo. Dziś w Polsce łatwiej jest przewidywać krzywą zachorowań na koronawirusa niż realizację kalendarza wyborczego. Raz jeszcze okazuje się, że w generowaniu chaosu Jarosław Kaczyński nie ma sobie równych.
Teoretycznie wybory powinny się odbyć za niewiele ponad dwa tygodnie. Faktycznie to tylko jedna z opcji. Do końca też nie wiadomo, w jakiej formule mają się odbyć. No i kto będzie nad nimi czuwać. Bo na razie nikt nie ma do tego prawa. Właśnie odebrano je Państwowej Komisji Wyborczej, co prezydent poświadczył podpisem. Z kolei przewidywana do obsłużenia wyborów korespondencyjnych Poczta Polska dopiero czeka na uchwalenie stosownej ustawy. A jak się nie doczeka? W końcu większość sejmowa jest ostatnio dosyć krucha. W skrajnym przypadku może się więc okazać, że wybory trzeba będzie zgodnie z konstytucją przeprowadzić, ale nie będzie komu tego zrobić.
To oczywiście scenariusz mało prawdopodobny. Problem w tym, że nawet bezkolizyjne dowiezienie ustawy do końca nie rozstrzygnie tak kluczowej kwestii, jak termin wyborów. Choć dawno już zostały zarządzone na 10 maja, nowa ustawa dopuszcza możliwość przeniesienia głosowania na 17 bądź 23 (czyli sobotę!). Decyzję podejmie oczywiście Jarosław Kaczyński, choć ogłosi marszałek Sejmu Elżbieta Witek. Jak mają planować dalszą kampanię kandydaci opozycji, skoro nawet nie wiedzą, ile mają na nią czasu? Tym oczywiście PiS się nie przejmuje.
Niezdolna opozycja
Tymczasem w Senacie, który obecnie pracuje nad ustawą o głosowaniu korespondencyjnym, rozważany jest pomysł dopisania kilkumiesięcznego vacatio legis, co oznaczałoby przeniesienie wyborów na późne lato. Opozycyjna większość w izbie wyższej zamierza w ten sposób przetestować autentyczność buntu Jarosława Gowina przeciwko wyborom w maju, a jak wiadomo, od grupy posłów Porozumienia zależy teraz większość PiS w Sejmie.