Ogłoszony w ubiegłym tygodniu plan stopniowego luzowania epidemicznych restrykcji okazał się bardzo mglisty, ograniczony w zasadzie do uchylenia bezsensownego zakazu wstępu do lasów i do parków. Co do kolejnych etapów – żadnych, choćby prowizorycznych, dat. Nic też konkretnego nie usłyszeliśmy w sprawie otwarcia szkół, przedszkoli, uczelni, granic. Jasne, że rząd i minister zdrowia, nie mając pewności, jak dalej będzie przebiegać epidemia, muszą się asekurować, nie mogą niczego obiecywać na mur. Ale przecież można było już teraz określić normy epidemiczne i standardy sanitarne warunkujące zdejmowanie blokad w kolejnych sektorach gospodarki (i dające jakąś szansę przygotowania się ludziom oraz firmom). Tego właśnie powszechnie oczekiwano. A komunikat był ten sam, co zawsze: to władza, na podstawie sobie tylko znanych kryteriów, decyduje, jakie ograniczenia będą wprowadzane lub znoszone. Niestety, im dłużej żyjemy w warunkach epidemii, tym trudniej kolejne postanowienia rządzących przyjmować na wiarę, bez dania racji; nawet ogromne początkowo zaufanie i sympatia do ministra Łukasza Szumowskiego wyraźnie kruszeją.
Oczekiwana od tygodni wyborcza rekomendacja ministra zdrowia okazała się idealnie wpisywać w plany jego formacji politycznej (głosowanie korespondencyjne może się odbyć w maju, tradycyjne wybory za dwa lata), budząc podejrzenia o polityczny koniunkturalizm. Reputacji ministra nie poprawiła rzucona nonszalancko zapowiedź, że maseczki na twarzach będziemy nosić aż do wprowadzenia szczepionki, czyli jeszcze pewnie przez dwa lata. Bardzo to było aroganckie i nieprofesjonalne. Już nie chodzi o to, że dopiero co ten sam minister kpił z rzekomej skuteczności maseczek, bo opinię mógł zmienić. Obowiązek zakrywania twarzy jest jednak skrajną ingerencją w najbardziej osobistą sferę komfortu i powinien być dawkowany z wielkim umiarem.