Choć czasy sprzed obowiązkowej izolacji wydają się dziś odległe, na potrzeby tego tekstu cofnijmy się do chwil, gdy życie w Polsce przebiegało bez zakłóceń. Za punkt graniczny weźmy 27 lutego. Nad Wisłą nie było wtedy żadnego potwierdzonego przypadku Covid-19, w Europie gwałtownie już jednak rosła liczba zakażeń. We Włoszech było ich 650 (i 17 ofiar śmiertelnych), w Niemczech – prawie 60, we Francji przybywało co dzień ok. 20. Wirusa stwierdzono w 14 krajach kontynentu. Było jasne, że w Polsce też już jest albo zaraz się pojawi.
Czytaj też: Od tego się zaczął włoski dramat? Wirus na stadionie
Na Okęciu nikt nie mierzył temperatury
27 lutego to nieprzypadkowa data. Władze lotniska w Budapeszcie, najważniejszego w tej części świata, choć mniejszego niż warszawskie Okęcie, podjęły wówczas decyzję o zainstalowaniu kamer termowizyjnych, mierzących temperaturę pasażerom. W stolicy nikt o niczym podobnym nie słyszał. Nie zbierano też informacji o ostatnich podróżach, nie zalecano zgłaszać się do sanepidu w razie powrotu z krajów uznanych za strefy ryzyka. Obowiązywała tylko instrukcja Głównego Inspektoratu Sanitarnego, aby unikać wyjazdów do dziewięciu państw (ośmiu azjatyckich i Włoch), gdzie wirus rozprzestrzeniał się najszybciej.
Czytaj też: Właśnie wróciłem z Azji. Co mam robić?
Polska bez sztabu kryzysowego
Wróćmy na Węgry. O pierwszych zakażeniach poinformowano na początku marca – byli to dwaj studenci, którzy przyjechali z Iranu odpowiednio 26 i 28 lutego. Rządowy zespół do spraw walki z epidemią natychmiast przyspieszył swoje prace, a został powołany już z końcem stycznia. W jego skład weszli ministrowie spraw wewnętrznych, aktywów państwowych i krajowi konsultanci z zakresu epidemiologii i pneumonologii. Zespół od chwili potwierdzenia pierwszego zakażenia na Węgrzech zbiera się codziennie.
W Polsce 4 lutego odbywało się posiedzenie senackiej komisji zdrowia. Zaproszony na nie szef Głównego Inspektoratu Sanitarnego Jarosław Pinkas opowiadał, że SARS-CoV-2 „to nie jest wirus, którego będziemy się bać tak samo jak SARS czy MERS”. Zapewniał, że „nie potrzebowaliśmy zwoływać żadnych sztabów kryzysowych”, „po prostu wdrożyliśmy nasze standardowe procedury”.
Twierdził ponadto, że ostrzeżenia WHO „nie dotyczyły nas”, ale „tych krajów, które nie radzą sobie z ochroną zdrowia”. Gdy z sali padały pytania opozycji, m.in. od szanowanej w środowisku medycznym prof. Alicji Chybickiej, kontestującej optymistyczne prognozy szefa GIS, Pinkas z Waldemarem Kraską, sekretarzem stanu w Ministerstwie Zdrowia, zapewniali zebranych, że polska służba zdrowia jest doskonale zaopatrzona, przygotowana i „nie ma sygnału, (...) że jest jakieś niebezpieczeństwo, jeżeli chodzi o bazę łóżkową”.
Premier Morawiecki z ministrem zdrowia, przedstawicielami sanepidu i wojewodami spotkał się dopiero 24 lutego w ramach Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego. Spotkanie dotyczyło jednak głównie wskazówek dla podróżnych, którzy wrócili z Włoch, a nie stopnia przygotowania kraju do kryzysu.
Polska szybko się zamknęła
Miesiąc później Polska wchodziła w pierwszą fazę lockdownu. Epidemia tak przyspieszała, że stanowiska władz zaostrzały się z dnia na dzień. 10 marca rząd podjął decyzję o odwołaniu imprez masowych powyżej 1000 osób na obiektach otwartych i powyżej 500 osób w halach widowiskowych. Dzień później zamknięto szkoły i placówki oświatowe. W piątek 13 marca Morawiecki ogłosił wstrzymanie lotów międzynarodowych, zamknięcie niektórych przejść granicznych i szereg restrykcji dla restauracji, kawiarń, hoteli. Zawieszono najem krótkoterminowy. Szybko i ostro jak na chorobę, która miała nas nie dotyczyć.
Jest faktem, że lockdown wprowadzono relatywnie szybko. Włosi zamknęli szkoły dopiero 4 marca, 34 dni po stwierdzeniu pierwszego przypadku zakażenia (Polska – sześć dni po pierwszym przypadku). Kiedy polski premier zawieszał zgromadzenia publiczne i wydarzenia sportowe, w Wielkiej Brytanii dzień później 52 tys. kibiców, w tym 3 tys. z Hiszpanii, zasiadło na trybunach w Liverpoolu w ramach meczu Ligi Mistrzów. Na Wyspach liczba potwierdzonych przypadków wynosiła już 456, w Polsce – 31. Premier Hiszpanii Pedro Sánchez 15 marca (8 tys. zakażeń) zaangażował do walki wojsko. Rząd Morawieckiego zrobił to 19 marca (355 zakażeń). Gołym okiem widać, że PiS szybko poradził sobie z wprowadzeniem narodowej kwarantanny.
Czytaj też: PiS łamie wszelkie zasady, żeby wybory były w maju
Czego rząd PiS zaniechał
W bezpośredniej walce z wirusem rząd już tak dobrze nie wypada. Nie wprowadził obowiązku korzystania z maseczek wzorem Włoch, Czech, Słowacji i Austrii. Czeski przypadek jest najbardziej reprezentatywny, bo właśnie tam udało się najskuteczniej w Europie spłaszczyć krzywą zachorowań. W Polsce na razie rekomenduje się ochranianie twarzy, a minister Łukasz Szumowski prosi personel medyczny, by używał maseczek.
Lekarze są jednak nieodpowiednio zabezpieczeni i nie dość często badani na obecność wirusa. Problem dotyczy zresztą całej populacji. Gdy brytyjski NHS zapowiada powrót do obowiązkowego testowania lekarzy raz w tygodniu, a Niemcy uruchamiają pilotażowy program badania 100 tys. osób w oparciu o dane ze spisu powszechnego, w Polsce wciąż testuje się tylko pacjentów z objawami, i to nie wszystkich. Nadal obowiązuje też nakaz 14-dniowej kwarantanny dla pracowników medycznych, którzy mieli kontakt z zakażonym, co w wielu krajach uznaje się za nieodpowiedzialne osłabianie sił. Zamiast izolować, należy testować i przywracać do pracy – mówi Zachód. Polski rząd nie słucha. I trwa w przekonaniu, że wszystko w kryzysie robi najlepiej.