Felieton dedykujemy zmarłemu niedawno
Ludwikowi Stommie, który w swoich tekstach
zajmował się pamięcią i punktował antysemityzm.
Tak to czasem jest: sięgamy po coś z innym zamiarem, niż się później okazuje. Życie to przypadek, nie ma co.
Oto pisarz Henryk Grynberg powraca do rodzimej wsi Radoszyna. Prowadzi swoje prywatne śledztwo. Chce dowiedzieć się, w jaki sposób zginęli tu w czasie wojny jego ojciec i młodszy brat. Towarzyszy mu kamera rejestrująca jego niespieszne rozmowy z mieszkańcami okolic, w których się wychował. „Miejsce urodzenia” Pawła Łozińskiego nakręcone w 1992 r. to film o skomplikowanych losach polsko-żydowskich, ale przede wszystkim o tym, jak „drugi kawałek prawdy” odkrywa się niczym zdzierany strup. Powoli, boleśnie, z trudem.
Podobno spotkanie z Grynbergiem było dla tych ludzi oczyszczeniem, rodzajem spowiedzi po latach. Dla pisarza jednak wizyta w miejscu śmierci najbliższych stanowiła traumatyczną wędrówkę w czasie, którą opisał później w książce „Dziedzictwo”. Był szczery wobec innych i wobec siebie. „Nie potrafię przebaczyć, nie chcę, nie czuję się upoważniony”, podsumował kolejne etapy poszukiwania prawdy i moment, w którym objawiła się ona w tragicznej scenie ekshumacji zwłok ojca. Razem z nim stajemy twarzą w twarz z czystym złem. Takim, które trudno wytłumaczyć lub – co już zupełnie niemożliwe – usprawiedliwić.
Dla Sylwii film nagle stał się o czymś innym. Wykonał twist, ukazując zupełnie inną historię. Okazało się bowiem, że Radoszyna leży raptem cztery kilometry od Ryni, w której do niedawna znajdowała się rodzinna działka rekreacyjna jej rodziny, to tam spędzała niemal każde wakacje. Znała każdy kąt i każde drzewo. Działka była zawsze Domem Letnim, podporządkowanym wszystkim tym czynnościom dbania o ziemię, po której się chodzi.