Siedzimy w dużym pokoju. Przy stole: syn z laptopem, na fotelu córka z tabletem. Szczęśliwie niedawno mieli komunie, więc sprzęt w domu jest – relacjonowała w pierwszym dniu obowiązkowego zdalnego nauczania Aneta, matka 10-latki i 11-latka. – Ale nie działa nawet dziennik elektroniczny, choć lekcje miały być prowadzone w formie spotkań online. Więc otworzyli ćwiczenia i rozwiązują zadania jak leci.
Aneta kolejne dni od początku zawieszenia pracy szkół spędza, siedząc między dziećmi przy tym stole: – Każde potrzebuje pomocy, a nauczyciele już na odchodne sporo im zadali. W przerwach próbuję ze służbowego laptopa pisać maile do klientów, bo jestem na pracy zdalnej. Udaje się średnio przez jedną, dwie godziny. Koszmar.
*
W połowie ubiegłego tygodnia po wydaniu rozporządzenia ministra edukacji narodowej Dariusza Piontkowskiego polska szkoła weszła, a raczej została wepchnięta przez epidemię koronawirusa, na ścieżkę kształcenia na odległość (obowiązkowego i „na ocenę”; w pierwszych dniach zawieszenia pracy szkół nauczyciele mieli tylko zdalnie powtarzać z uczniami materiał). Do sieci podłączyła się większość z prawie pięciu milionów polskich uczniów i kilkaset tysięcy nauczycieli. Choć nie jednocześnie – gdzieniegdzie stało się to w środę, gdzie indziej w czwartek – z przepisów trudno było wywnioskować, kiedy przypada właściwy dzień startu; co było zresztą tylko jedną z licznych niejasności nowego prawa.
Pierwsze kroki na tej ścieżce ujawniły natomiast, że jest ona grząska, wąska i mało przepustowa. Już w środę w wielu częściach kraju zamiast stron startowych serwisów Librus, Vulcan czy mobiDziennik – używanych w codziennej komunikacji nauczycieli z rodzicami i uczniami – uparcie pojawiał się komunikat „Ups… spróbuj później”.