„Trzeba było nie składać tylu poprawek” – rzuciła Elżbieta Witek, kiedy opozycja zaczęła domagać się przeniesienia głosowań nad tzw. Tarczą Antykryzysową na sobotę rano. A kiedy prosiła, aby marszałek odczytywała treść poprawek, bo opinia publiczna ma prawo się o nich dowiedzieć, skwitowała tylko: „Opinia publiczna to już o tej porze śpi, podejrzewam”. Były dwie minuty po północy. Blok głosowań – pierwszy zdalny w historii polskiego parlamentaryzmu – skończył się w sobotę, o godz. 6.19 nad ranem.
Sejm przyjął w czwartek zmiany w regulaminie umożliwiające zdalne obrady i głosowanie przy użyciu poselskich tabletów. Zmiany poparli posłowie PiS, Lewicy i PSL. Przeciw była Koalicja Obywatelska. Przeszła też propozycja ludowców, aby zmiana regulaminu obowiązywała tylko do 30 czerwca 2020 r. Efekt jest taki, że do tego czasu wyjęto pracę posłów spod kontroli. Dlaczego PiS tak zależało na zmianach regulaminowych? Marszałek Terlecki przekonuje, że chodzi o to, aby posłowie nie stali się „rozsadnikami tego wirusa w całym kraju”. Ale w obozie władzy można usłyszeć, że chodzi o coś innego. PiS przez koronawirusa mógłby stracić większość (ma 235 posłów, czyli tylko pięć głosów przewagi), bo część posłów z powodu kwarantanny nie mogłaby przyjechać do Sejmu. Ilu dokładnie? Nie wiadomo. Na pewno w zeszłym tygodniu odizolowani byli Jan Krzysztof Ardanowski, Szymon Girzyński, Michał Woś i Edward Siarka. Zdalne głosowanie i dyscyplina klubowa były gwarancją, że PiS może przegłosować, co chce, a poprawki opozycji odesłać hurtowo do kosza.
Eksperci od bezpieczeństwa załamywali ręce nad systemem do głosowania, przygotowanym przez Kancelarię Sejmu raptem w kilka dni. Zwracali uwagę, że nie może być tak, że hasła i loginy przekazywane są posłom w jednej nieszyfrowanej wiadomości.