Zaczęło się od mydła. W pierwszych dniach realnego zagrożenia koronawirusem w Polsce minister edukacji Dariusz Piontkowski zalecił dyrektorom szkół, by w swoich placówkach dbali o higienę, mobilizując uczniów do starannego mycia rąk. A przez nauczycielskie i rodzicielskie fora przeleciało retoryczne pytanie: „Jak myć, gdy mydła nie ma?”. Tak oto poszło w świat, że środki czystości, z racji braku pieniędzy, są w polskich szkołach towarem deficytowym. Dodatkowo po zmianie systemu oświaty zwłaszcza w liceach i technikach do mycia trudno się dopchać. Planując przyjęcie podwójnego rocznika, nie uwzględniono zwiększonego zapotrzebowania na łazienki. By odstać swoje w kolejce do toalety, w wielu szkołach ledwo starcza przerwy. Na mycie czasu już może nie być.
Ten akurat kłopot uległ zawieszeniu 11 marca wraz z obwieszczeniem ministra edukacji Dariusza Piontkowskiego. „No to się mydłem nacieszyliśmy, całe dwa dni” – skomentowała córka pani Katarzyny z Kaszub, gdy do 25 marca minister zawiesił zajęcia w 12 tys. przedszkoli i w 24 tys. szkół publicznych i niepublicznych, z których korzysta 6 mln dzieci i nastolatków. Zajęcia dydaktyczne zawieszono również w ponad 400 uczelniach publicznych i niepublicznych. Czasowo zamknięto 5 tys. żłobków i klubów dziecięcych. Minister zastrzegł, że kolejny czwartek i piątek – 12 i 13 marca – to czas przejściowy; przedszkola i szkolne świetlice przyjmą dzieci tych rodziców, którzy nie zdążą przeorganizować sobie pracy.
Monika, nauczycielka przedszkola na warszawskim Ursynowie, w tamten czwartek naliczyła w szatni sześć kurtek. A perspektywy dotyczące jej obowiązków i zarobków w kolejnych dniach zmieniały się trzy razy. Zaczynała pracę w przekonaniu, że od poniedziałku jej przedszkole będzie zamknięte, a ona dostanie 100 proc.