Wyrzucony przez prezydenta frontowymi drzwiami, jeszcze tego samego dnia wrócił oknem. Co prawda już nie na prezesowski stołek w wypasionym gabinecie, lecz w nowej roli doradcy swojego tymczasowego następcy Macieja Łopińskiego. Choć to w sumie drobna perturbacja. Bo poza tym wszystko raczej zostanie po staremu. Jacek Kurski nadal będzie panem na Woronicza.
Jego sprawność w takich rozgrywkach jest powszechnie znana. Od ćwierćwiecza co rusz prowokuje jakąś awanturę i zawsze wcześniej czy później spada na cztery łapy. W historii z jego ostatnim odwoływaniem naprawdę godne uwagi jest coś zupełnie innego. To, jak nieistotnym elementem systemu jest obecna głowa państwa, skoro macierzysty obóz – i to w samym środku kampanii wyborczej! – bez cienia żenady wystawił ją na publiczne pośmiewisko. A także, jak dalece istotniejszą rolę odgrywa w tym systemie telewizja publiczna. Właśnie taka, jaką zbudował Kurski.
Jej standard, urągający wszelkim normom przyzwoitości i profesjonalizmu, wielu przytomnym ludziom nadal nie mieści się w głowie. Stąd stała tendencja do traktowania telewizji Kurskiego jako swoistej usterki w systemie. Choć w rzeczy samej nie jest ona awarią, lecz idealnym produktem logiki systemu. Czego prezydent Duda – usiłujący wykorzystać awanturę o budżetową „rekompensatę” dla TVP do pokazania muskułów niby to niezależnego kandydata – najwyraźniej w swej naiwności nie pojął.
Problem rentowności
Zacznijmy jednak od ustawy, która wywołała niedawny kryzys w obozie PiS. W niej samej już bowiem odbija się natura państwa PiS, które wyjątkowo sobie nie radzi z systemowymi rozwiązaniami, wypełniając ujawniające się luki doraźnymi interwencjami. Najczęściej zresztą w formie zastrzyków budżetowych. Za każdym razem arbitralnie ustalanych wedle czysto politycznych kryteriów, pod bieżące zapotrzebowania, bez długofalowej kalkulacji oraz śladu troski o stabilność wielkich układów instytucjonalnych.