Inna postać tego problemu jest taka: czy PiS jest wystarczająco silnym zagrożeniem dla demokratycznego systemu, aby skupić się przede wszystkim na odsunięciu tego ugrupowania od władzy? Czy też raczej trwa w miarę normalne życie polityczne – z jakimiś ekscesami i przegięciami partii Kaczyńskiego – trzeba zatem pilnować przede wszystkim swojego politycznego interesu. A więc na przykład nie „oddawać” komuś swojego elektoratu w drugiej prezydenckiej turze w obawie, że ten może już nie wrócić.
Opozycja często głosiła to pierwsze, ale zachowywała się według opcji drugiej. Było to głównym źródłem słabości antyPiSu przez ostatnie lata. Wprowadzało stan niejasności na zasadzie: przecież nie wsadzają do więzienia, jeszcze nie odwołali wyborów, nie biją ludzi na ulicach, nie delegalizują opozycji, nie rozpędzili parlamentu. Stosowano bardziej kryteria z lat 30. ubiegłego wieku niż dzisiejsze standardy.
Nie potrafiono odpowiednio nazwać tego, co Kaczyński robi z systemem państwa. Zręczność szefa PiS polega na tym, że nie likwiduje on samych demokratycznych instytucji, ale wydrąża je od środka, zmienia charakter, całkowicie przejmuje i de facto unieważnia. Utrudnia to zasadniczo przestawienie się innych formacji na tryb „walki o wolność”.
Widać to w dzisiejszej kampanii prezydenckiej, w retoryce kilku kandydatów, ale też choćby w twitterowym wpisie sympatyka lewicy (dość typowym), który zauważa, że Duda, Hołownia i Kidawa-Błońska to wszystko prawica niezgadzająca się na złagodzenie ustawy aborcyjnej, zatem on wybiera Dudę, bo ten jest przynajmniej „lewicowy gospodarczo”. Marek Sawicki z PSL głosi tezę, że wyborcy Kosiniaka-Kamysza w drugiej turze w znacznej większości zagłosują na obecnego prezydenta. Nawet, co pokazały badania, ok.