System obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew nie miał takiego rozgłosu jak jego większa siostra – Wisła, której częścią są słynne patrioty. A od początku planowania tzw. warstwowego systemu obrony powietrznej Polski było jasne, że to Narew będzie jego fundamentem.
Narew jest kluczowa
Obrona powietrzna ma się składać z trzech pięter. Najwyższy to nieliczne, supernowoczesne i drogie systemy antyrakietowe i przeciwlotnicze średniego zasięgu, zdolne do zestrzeliwania najwyżej latających samolotów czy pocisków balistycznych (takich jak rosyjskie iskandery) – to właśnie Wisła. Piętro najniższe miały tworzyć krajowej produkcji działka przeciwlotnicze i pociski chroniące bazy, zgrupowania wojsk i instalacje przed atakiem dronów, pocisków manewrujących czy śmigłowców. To produkty znane jako Pilica i Poprad. Piętro pośrednie – system krótkiego zasięgu Narew – to wyrzutnie pocisków rakietowych z importu, ale produkowane w kraju, zdolne odeprzeć nawet zmasowany nalot.
Nie bez przyczyny wszystkie kryptonimy zaczerpnięto z jednego dorzecza – Wisła i jej dopływy składają się na rozgałęziony system. Dlaczego Narew jest ważniejsza? Patrioty z pociskami PAC-3 MSE w konfiguracji zamówionej przez Polskę są w stanie chronić bardzo niewielkie obszary o znaczeniu strategicznym (tzw. obrona punktowa). Narew, dzięki znacznie większej liczbie wyrzutni i radarów i o wiele tańszym pociskom, miała dać namiastkę obrony obszarowej. O ile więc Wisła to polisa na wypadek uderzenia rakietowego, o tyle Narew zapewniałaby naziemną obronę powietrzną.
Lornetkę mamy, okularów brak
Tarcza antyrakietowa Polski nigdy nie byłaby stuprocentowo szczelna i nie mogłaby pokryć całego kraju. Nikt na świecie nie ma takiego systemu. Ale to Narew miała zapewniać osłonę wojskom, brygadom i batalionom w przypadku obcej agresji. Pociski miały być też zdolne do zwalczania różnych zagrożeń. Za rozsądną cenę. Ale ta dla polityków, którzy wciąż mówią o „bezcennym bezpieczeństwie Polaków”, chyba wciąż jest za wysoka – mówimy na pewno o miliardach dolarów.
Wisła miała liczyć osiem baterii. Narew aż 19, a według najnowszych planów nawet 23. Równie ważne są w systemie radary. Mimo mniejszego zasięgu (w porównaniu z potężnymi radiolokatorami Raytheona dla patriotów) ich większa liczba zapewniałaby pokrycie znacznie większego obszaru Polski. Obrazowo mówiąc: Wisła bez Narwi patrzyłaby przez lornetkę – daleko, ale wąsko. Narew z kolei cierpiałaby na krótkowzroczność. Dopiero oba systemy spięte siecią, umiejące wymieniać dane i przekazujące sobie odpowiedzialność za cele, stanowiłyby istotny postęp w obronie powietrznej i antyrakietowej.
Na razie w sprawie budowy Wisły MON poprzestał na zamówieniu w 2018 r. dwóch baterii patriotów (czterech jednostek po cztery wyrzutnie każda, zorganizowanych wokół czterech radarów). Budowa fundamentu nawet nie ruszyła z miejsca. Na liście zarzutów wobec stanu modernizacji armii po pierwszej kadencji PiS ta sprawa zasługuje na niechlubne pierwsze miejsce.
Czytaj także: Czy MON wstrzymał dalszy zakup patriotów?
Już miało być blisko
Na początku szefowie MON z PiS wydawali się świadomi znaczenia Narwi dla wojska i przemysłu obronnego. Antoni Macierewicz mówił o szybkim zamówieniu – dostawy pierwszych dziewięciu baterii miały nastąpić do 2022 r. Jeszcze jesienią 2017 r. minister zapewniał, że uruchomienie produkcji systemu krótkiego zasięgu opartego na polskim przemyśle i zagranicznym dostawcy jest możliwe w ciągu dwóch lat.
Propagandowo wyglądało to dobrze, ale nawet najwięksi optymiści nie bardzo mogli w to wierzyć. Zresztą sześć tygodni po tej deklaracji Macierewicza nie było już w rządzie. Jego następca Mariusz Błaszczak o Narwi mówił równie przychylnie. „Prace analityczno-koncepcyjne są na finiszu” – deklarował na kieleckich targach obronnych w 2018 r. „Dążymy do tego, aby program Narew powiązać z programem Wisła” – potwierdzał panujące przekonanie, że choć system zaczęto w Polsce budować od dachu, a nie fundamentów, to szybko nastąpi uzupełnienie brakującej podstawy.
Czytaj także: Wisła nie płynie. Czy czeka nas zbrojeniowe fiasko?
Jak Chwałek pilnował Narwi
Błaszczak i jego prawa ręka od zbrojeń Sebastian Chwałek zdawali się mieć sprecyzowaną koncepcję połączenia Wisły i Narwi. Jak wynika z moich licznych rozmów z przedstawicielami wojska, przemysłu i sfer politycznych, miał nią być amerykański system dowodzenia IBCS, zakupiony przez Polskę do Wisły i integrowany z brytyjskim systemem obrony powietrznej opartym na pociskach CAMM i CAMM-ER.
Był to czas, gdy amerykańska firma Northrop Grumman, wpuszczona do Wisły przez Macierewicza, czarowała nas wizją sieciocentrycznego systemu o walorach defensywnych i ofensywnych. Miał on dawać niezrównany wgląd w pole walki i poza nim, wraz opcjami reagowania lub tylko obserwowania ruchów przeciwnika. Oczywiście pod warunkiem, że system zostałby obudowany innymi komponentami, wśród których były trudno wykrywalne samoloty piątej generacji F-35.
Z kolei Brytyjczycy wykorzystali niekorzystny dla Francuzów klimat w Polsce i wypchnęli ich z wyścigu o zamówienie rakietowe. Dla rządu w Warszawie brytyjska ścieżka do europejskich technologii była znacznie wygodniejsza, choć w części prowadziła do tych samych rozwiązań. MBDA-UK to odnoga „europejskiego domu rakietowego” MBDA, w którym technologicznie dominowali Francuzi i Niemcy.
Negocjacjami z Londynem zajmował się Chwałek, który po kilku miesiącach przeszedł z MON do zarządu Polskiej Grupy Zbrojeniowej, by dopilnować tematu. Mniej więcej po roku PGZ rekomendowała pociski CAMM i CAMM-ER (o zwiększonym zasięgu) jako preferowaną opcję dla Narwi.
Brytyjczycy i Amerykanie (ci z firmy Northrop Grumman, producenta IBCS) zacierali ręce, bo to zamówienie z Polski otwierało drogę dla rakiet CAMM jako pocisków uzupełniających patrioty w przyszłościowym systemie US Army. Dodatkowo Brytyjczykom dawało to perspektywę wyposażenia w te rakiety fregat lub korwet, których polska marynarka powinna się kiedyś dorobić (zapewne nieprędko). Apetyty były ogromne i przynajmniej w części uzasadnione.
Czytaj też: Czy tureckie F-35 ostatecznie trafią do Polski?
Wyborczy wodospad zatrzymuje Narew
Pech chciał, że ostatni etap przymiarek do Narwi przypadł na czas wyborów do Sejmu w 2019 r. Co więcej, finalizacja decyzji nałożyła się na dwustronne negocjacje z USA o zwiększeniu ich obecności wojskowej w Polsce. Narew mogła zresztą wyprzedzić niedokończoną Wisłę, której druga faza (zakup sześciu z ośmiu przewidzianych baterii) nie może się doczekać zatwierdzenia od 2018 r. Zainteresowani zorientowali się, że być może nadchodzi moment, by przeszkodzić realizacji planu, jaki wyłonił się w MON.
Komu mogłoby zależeć, by zamówienie Narwi w formule Błaszczaka–Chwałka powstrzymać lub zmienić? Na przykład dwóm amerykańskim firmom zbrojeniowym, które nie widziały w tandemie MBDA–Northrop żadnych zysków dla siebie. Pierwsza z nich to Raytheon, współpracujący z norweskim Kongsberg, który chce nam sprzedać swój produkt NASAMS – mobilne wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych AMRAAM.
NASAMS to kompletny i zamknięty system, oferowany jako gotowy produkt, ale zarówno Raytheon, jak i Norwegowie z Kongsberga zakładają włączenie PGZ w produkcję zamówień dla Polski i transfer technologii. Raytheon ma dobry powód, by naciskać na MON w sprawie NASAMS, bo nie może się doczekać zamówień na kolejne, „brakujące” patrioty.
Czytaj także: Hasłowa modernizacja wojska
Do gry wchodzą Goliaci i Dawid
Do gry weszli też inni wielcy – odwieczny rywal Raytheona Lockheed Martin. Dostawca F-16, C-130, pocisków JASSM, śmigłowców Black Hawk i F-35 nie jest liderem, jeśli chodzi o kompletne systemy rakietowe obrony powietrznej krótkiego zasięgu, ale doszedł do wniosku, że nie odpuści. W przegranej walce o Wisłę oferował rozwiązanie powstałe w partnerstwie z przemysłem europejskim (MEADS), którego uzupełnieniem miały być niemieckie pociski mniejszego zasięgu Iris-T firmy Diehl.
I właśnie te rakiety Lockheed podsuwa teraz MON. Ma argumenty, bo rozwiązanie oparte na koncepcji MEADS wdrażają (choć z trudnościami) Niemcy. Pociski Diehla zostały nawet pokazane na kieleckich targach na polskim podwoziu m.in. jako dowód, że Lockheed nie zapomina o systemie krótkiego zasięgu. I choć nie jawił się jako naturalny lider w tej konkurencji, to jak głosi stara zasada: jeśli duży może więcej, to największy – najwięcej. Siły Lockheeda w Polsce nikt nie powinien lekceważyć.
Poza gigantami są pomniejsi bohaterowie tej opowieści. Francuzi odpuścili, nawet podczas niedawnej wizyty prezydenta Emmanuela Macrona w Warszawie nie było mowy o ich pociskach Aster czy Mica, które niegdyś uchodziły za preferowaną opcję dla Narwi. Nadal w grze chcą być Izraelczycy, którzy za rządów PiS ponieśli sromotną klęskę w innym programie rakietowym – dalekosiężnej artylerii Homar. Tam ich oferta, mimo różnorodnej amunicji i rządowych gwarancji przemysłowego zaangażowania w PGZ, została przez MON zignorowana. Wybrano system HIMARS (Lockheed Martin) – bez offsetu, bez transferu technologii.
Firmy z Izraela liczą zresztą w Polsce na więcej niż obronę powietrzną. Lecz samo zamówienie na Narew byłoby dla nich olbrzymim sukcesem i zastrzykiem gotówki. Ich marketing jest bardzo aktywny, ale nawet zasiadający we władzach izraelskich firm byli oficerowie mają problem ze zrozumieniem aktualnej strategii Warszawy. A słychać to z kraju, który sam czerpie olbrzymie korzyści ze ścisłej współpracy obronnej z USA.
W PGZ gąszcz lobby i różnych strategii
W meandrach Narwi trzeba też pamiętać o sytuacji w PGZ, która nie jest jednolitą spółką, a zlepkiem niezależnych podmiotów. Wytworzyły się tam grupy wspierające rozmaite koncepcje i interesy. To zresztą naturalne, że niespójny byt nie ma jednej strategii, nawet jeśli kiedyś poparł opcję z brytyjskim CAMM.
W PGZ bardzo silne jest np. lobby „narodowców” przekonanych, że tylko rozwiązania wytworzone i w pełni kontrolowane przez krajowy przemysł dają gwarancję suwerenności. Takiemu podejściu trudno odmówić racji w sytuacji idealnej, gdy każdy jest w stanie wyprodukować to, czego potrzebuje. Ale Polska nie potrafi stworzyć własnymi siłami pocisków rakietowych średniego czy krótkiego zasięgu – współpraca z zagranicznym dostawcą jest nieuchronna, o ile nie decydujemy się po prostu na zakup z importu.
Na to, z kim i jak współpracować, nakładają się doświadczenia z przeszłości, kontakty, niechęci, aktualna linia polityczna, ocena realnych możliwości. A tak się składa, że firmy amerykańskie raczej nie są faworytami w PGZ. Dużo wyżej oceniane są te z Europy, czasem z Izraela. Z drugiej strony w spółkach grupy tworzy się silne lobby „amerykańskie”, przekonane, że tylko współpraca z gigantami i powiązanymi z nimi firmami z Europy daje długoterminową szansę na sukces. Na dodatek PGZ przechodzi kolejną transformację (znów wymieniono zarząd). Nie ma cienia wątpliwości, że chwilowy okres obniżonej odgórnej kontroli sprzyja promowaniu rozmaitych narracji.
Co z tego labiryntu zależności może wyniknąć? Niedawno PGZ przeszła pod nadzór wicepremiera Jacka Sasina, ale nie jest uznawana za „klejnot w koronie”. Z kolei modernizacyjny budżet, od którego zależy byt PGZ, jest w rękach zwolnionego z odpowiedzialności za wyniki spółek ministra obrony. W tych warunkach uzgodnienie wspólnej strategii wydaje się bardzo pilne – i nie chodzi tu wyłącznie o losy Narwi. Strategii jednak na horyzoncie nie widać, decyzji także.
Czytaj także: Zmieniać czy likwidować? Co zrobić z PGZ
Narew na rozlewisku
Ekipa PiS w sprawie Narwi nie zrobiła nic konkretnego, ale program nie wszedł w fazę realizacji również za poprzedników Błaszczaka i Macierewicza. System wpisany do „planu modernizacji 2013–22” przez kilka lat przechodził wstępne fazy opracowania wymagań i studiów wykonalności oraz wielostronny dialog techniczny z kilkoma potencjalnymi dostawcami. Z drugiej strony taka „papierologia” jest niezbędnym etapem każdej procedury poważnego zakupu.
Teraz okazuje się, że problemem jest długi odstęp między analizą i konkursem ofert a realizacją programu. Analizy, w związku z różnymi zmiennymi polityczno-gospodarczymi, mają bowiem krótką „przydatność do spożycia” i dezaktualizują się po kilku latach. Dziś wymagają aktualizacji, jeśli nie zupełnie nowego podejścia.
Narew, która jeszcze roku temu wydawała się płynąć wyraźnym korytem do ujścia, po napotkaniu wyborczego wodospadu wsiąkła w rozlewisko zmiany układu sił w obozie władzy, walki interesów i zmiany klimatu, jeśli chodzi o podejście do przemysłu. Kolejne rafy w jej nurcie umieścili zagraniczni dostawcy i ich lobbyści, wraz z zainteresowanym pieniędzmi i technologią krajowym przemysłem.
Ministerstwo obrony zadziwiająco łatwo i bez wyjaśnienia powodów zmieniło długoletni priorytet zakupów zbrojeniowych z obrony powietrznej na inne środki walki, przede wszystkim samoloty bojowe piątej generacji F-35. Kierowało się przy tym rzekomą pilnością, ale zlekceważyło strategiczny plan albo zadowoliło się jego kadłubową realizacją – zamówieniem dwóch z ośmiu baterii patriotów. Sformułowanie „kupiliśmy patrioty” stało się jednym z najczęściej powtarzanych propagandowych frazesów. Opinia publiczna łatwo przyjęła za pewnik, iż w obronie powietrznej „zadanie zostało wykonane”, choć tak naprawdę oddaliliśmy się od jego realizacji.