Na linii PO–Lewica co jakiś czas iskrzy, choć oba ugrupowania mimo wszystko starają się utrzymywać poprawne relacje. Otwarty konflikt na opozycji doprowadziłby do zatarcia głównej osi politycznego podziału w Polsce. Czego elektoraty z pewnością sobie nie życzą.
Ale na zapleczach wręcz kipi od złych emocji. Szczególnie w młodej lewicy. Od wyborów parlamentarnych zaszła w tej formacji znacząca zmiana. Już nie chodzi jak dawniej o zaznaczenie autonomii, własnego modelu polityczności, odmiennej estetyki (najlepiej z dala od marszów KOD). Jej liderzy i prominentni autorzy najwyraźniej sami się poczuli dyktatorami politycznego gustu i przewodnikami po nowej epoce. Śmiało wskazują, co jest teraz na czasie, a co skamieliną z lat 90. (to najgorsza obelga i źródło obciachu). Dyktują, kto powinien funkcjonować w debacie publicznej, a kto nie. Robią więc mniej więcej to samo, co kiedyś oskarżani o mentorstwo liberałowie, którym teraz zalecają, aby „odeszli w spokoju do swoich ogródków i ciepłych bamboszy”.
Najostrzej jest w bańkach społecznościowych. Wyładowania następują cyklicznie, objawiając się falami oburzenia. Na tych, którzy widzą w Romanie Polańskim kogoś więcej niż gwałciciela. Na sąd, który skazał Jana Śpiewaka za pomówienie prawniczki zaangażowanej w warszawską reprywatyzację. Na Agatę Bielik-Robson i jej wywiad w obronie liberalizmu i mieszczaństwa. A kiedy nie ma czym się oburzyć, leje się zwyczajne szyderstwo z „boomerów”, „libków”, „dziadersów”, „starych białych mężczyzn”. Ulubiona figura i stały przedmiot beki to wąsaty wujcio liberał, który wygłasza komunały o zaradności, przedsiębiorczości i odpowiedzialności za własne życie. Z takimi już się nie dyskutuje, mówi się co najwyżej: „OK, boomer”.