Na ogłoszenie przez Lewicę kandydata w wyborach prezydenckich czekaliśmy długo. 5 stycznia Włodzimierz Czarzasty zaskoczył wszystkich, deklarując w telewizji poparcie dla Roberta Biedronia – wcześniej politycy zapowiadali, że kandydat zostanie zaprezentowany na konwencji 19 stycznia. Zaledwie trzy dni wcześniej Wiosna wywołała medialną burzę twitterowymi sugestiami, że z poparciem Lewicy wystartuje Krzysztof Śmiszek. Wykazała się w ten sposób wątpliwym poczuciem humoru – informację, na którą wyborcy czekali co najmniej od kilku tygodni, szybko zdementowano. Jak nieoficjalnie słychać, Czarzasty zdecydował się ujawnić kandydaturę Biedronia wcześniej, zakładając, że jego nazwisko i tak trafi do mediów poprzez przecieki z którejś ze sprzymierzonych partii. Sposób ogłoszenia decyzji nałożył się na dezinformację i sprawił, że atmosfera wokół kandydatury stała się zdecydowanie niepoważna.
Czytaj także: Prezydenckie żarciki ośmieszają lewicę
Czas na powagę na lewicy
Jeśli zaś Lewica chce osiągnąć porządny wynik, czyli dwucyfrowy, a najlepiej lepszy niż w wyborach parlamentarnych – to musi potraktować sprawę bardzo poważnie. Tym bardziej że „sprzedać” wyborcom kandydata wcale nie będzie łatwo.
Szef Wiosny ma bardzo duży elektorat negatywny – w październikowym sondażu dla OKO.press 43 proc. badanych stwierdziło, że na pewno nie zagłosowałoby na niego w drugiej turze wyborów, a 27 proc., że raczej by tego nie zrobiło. Biedroń nie sprawdził się jako lider partii, która wkrótce, po zaledwie roku na scenie politycznej, przestanie istnieć. Nie ma świeżości, która stanowiła kapitał na początku. Trudno się spodziewać, że wyborcy będą jeszcze w nim lokować nadzieje na zmiany. Jeszcze długo będzie się za nim ciągnąć sprawa mandatu europarlamentarzysty, z którego wbrew zapowiedziom nie zrezygnował – w kampanii będzie musiał przekonywać wyborców, że nie został w Brukseli dla pieniędzy. Opozycyjna konkurencja, zwłaszcza PO, bez wątpienia tę kwestię przypomni i odgrzeje takie tematy jak choćby niejasności wokół finansowania Wiosny.
Zandberg nie chciał startować
Gdy jednak rozejrzeć się po możliwych kandydatach, to start Biedronia wydaje się najlepszym z rozwiązań. Powszechnie mówi się, że Adrian Zandberg, który wywołał burzę swoim „kontrexposé”, startować nie chciał. Warto też pamiętać, że ma mniejszą łatwość w prowadzeniu kampanii i nawiązywaniu kontaktu z wyborcami niż szef Wiosny. Kobiety, które wymieniano jako potencjalne kandydatki – Gabriela Morawska-Stanecka, Katarzyna Sztop-Rutkowska, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk czy Jolanta Banach – są mało rozpoznawalne (część nazwisk zresztą pojawiała się po to, żeby zająć czymś media). Biedroń jest najbardziej znaną twarzą lewej strony sceny politycznej i nie będzie się musiał wyborcom przedstawiać. Jeśli zatem rzeczywiście, podobnie jak Zandberg, nie chciał startować, to decydując się na, to wykazał się odpowiedzialnością. Lepszego kandydata Lewica po prostu aktualnie nie ma.
Biedroń nie będzie prezydentem, to raczej nie budzi niczyich wątpliwości. Celem Lewicy nie jest jednak na razie zdobycie Pałacu Prezydenckiego, tylko pokazanie, że jej kilkunastoprocentowe poparcie jest trwałe. Ze względu na osobiste obciążenia szefa Wiosny powtórzenie wyniku z wyborów parlamentarnych nie będzie łatwe i będzie mogło być uznane za sukces.
Na kogo zagłosują mniejszości?
Jest jednak w Polsce kilkanaście procent głosujących, dla których rzeczywisty rozdział Kościoła od państwa czy liberalizacja prawa aborcyjnego z jednej strony i budowa mieszkań przez państwo czy zwiększenie progresji podatkowej z drugiej są ważnymi postulatami. Wyraziście postępowy program, jaki Lewica będzie prezentować w kampanii, może więc ich przekonać do poparcia Biedronia. Paradoksalnie pomóc mogą też pseudoliberałowie w rodzaju Romana Giertycha, który na Twitterze stwierdził, że „wciąż nie wiemy, czy p. Śmiszek będzie kandydatem na prezydenta, a p. Biedroń na pierwszą damę, czy na odwrót”. Tego rodzaju żenujące wypowiedzi tylko sugerują wyborcom, że bliska Giertychowi liberalna opozycja wbrew deklaracjom nieszczególnie troszczy się o godność mniejszości i ich prawa – a jeśli już, to na pewno nie cała.
Inaczej niż pięć i 10 lat temu, tym razem wybory prezydenckie nie będą przygrywką do parlamentarnych – zgodnie z planem następne odbędą się dopiero w 2023 r. Oznacza to, że nie będą one miały szybkiego bezpośredniego przełożenia na siłę któregokolwiek obozu. Mogą jednak rozpocząć ważne procesy – czy to rozkładu PO, czy upowszechnienia teorii, że Polska nie jest gotowa na prawdziwie postępowy rząd, a Lewica osiągnęła szczyt możliwego poparcia. Jeśli chce tego uniknąć, musi dużo sił zainwestować w kampanię Biedronia – mimo wszystkich jego wad.