To, że Andrzej Duda będzie kandydatem PiS na prezydenta, jest oczywistą oczywistością, a to, że formalnie tego nie zadeklarował, jest politycznie racjonalne. Wyjąwszy odosobniony przypadek wyborów w 1995 r. (kiedy to prezydent Lech Wałęsa, który na wiosnę miał sondażowo ok. 10 proc. poparcia, a później podczas letnio-jesiennej kampanii wyborczej zyskiwał), urzędujący prezydenci w kampanii wyborczej tracili. W 2000 r. Aleksander Kwaśniewski zaczynał z sondażowym poparciem 66 proc., a w I turze wylądował na zwycięskich 53 proc. W 2015 r. Bronisław Komorowski zaczynał jeszcze lepiej – z 69-proc. poparciem – by w pierwszej turze wylądować na niecałych 34 proc., przy czym załamanie notowań sondażowych nastąpiło w lutym 2015 r. (tego miesiąca marszałek Sejmu wydał postanowienie o terminie wyborów). Mechanizm jest tu prosty. Do czasu formalnego ogłoszenia wyborów urzędujący prezydent jest bardziej głową państwa, a mniej kandydatem. Gdy ogłasza się datę wyborów, tarcie kampanii wyborczej zdziera z głowy państwa folijkę instytucjonalnej charyzmy.
Dlatego nie załamywałem rąk z powodu przedłużających się ciąż prezydenckich wśród partii opozycyjnych. Obecnie domyka się stawka wyborów; swoich kandydatów mają Koalicja Obywatelska i PSL, na Lewicy trwają bóle porodowe – a kto zostanie zrodzony, nie ma specjalnego znaczenia dla rezultatu wyborów – pojawił się też obywatelski i bezpartyjny Szymon Hołownia. Sondaże poparcia w I turze pokazują, że kandydaci uzyskują wyniki z grubsza zbliżone do poparcia ich partii/koalicji w wyborach parlamentarnych. Jeśli zatem o I turę chodzi, to nie ma żadnych niespodzianek. Inaczej jest z turą drugą, w której Andrzej Duda w kolejnych sondażach uzyskuje przewagę 8–10 pkt proc. (pięćdziesiąt parę procent do czterdziestu paru) nad Małgorzatą Kidawą-Błońską, którą większość pracowni sondażowych obsadza w roli jego konkurentki.