Grzegorz Schetyna nie będzie ubiegał się o szefostwo w PO. Zamiast niego do walki w wewnątrzpartyjnych wyborach (25 stycznia) stanie Tomasz Siemoniak, były minister obrony narodowej, wicepremier w rządzie Ewy Kopacz i dotychczasowy zastępca przewodniczącego Platformy. Jego najpoważniejszym konkurentem będzie kolejny z wiceszefów PO, przewodniczący Klubu Koalicji Obywatelskiej Borys Budka. W wyborach wystartują również: Bartosz Arłukowicz, Bogdan Zdrojewski, Joanna Mucha oraz Bartłomiej Sienkiewicz, ale – jak słychać w partii – to kandydaci bez większych szans. Spora liczba pretendentów najpewniej jednak poskutkuje drugą turą (8 lutego).
Sienkiewiczowi – jak twierdzą jego partyjni koledzy – zależy przede wszystkim na umocnieniu pozycji w regionie; nie namiesza w partii, bo jest „patriotą Platformy”. Mucha to „solistka”, która „chce się pokazać”. Podobnie Zdrojewski, który „większe poparcie ma poza partią niż w jej wnętrzu”, a zgłosił się przede wszystkim w kontrze do Schetyny, z którym od lat jest skonfliktowany. Natomiast Arłukowicz najpewniej „przehandluje swoje poparcie” i wycofa się na ostatniej prostej, bo jednak z mandatu (i zarobków) europosła nie tak prosto zrezygnować, a pogodzić z obowiązkami szefa partii – nie sposób.
Decyzja Schetyny jest wynikiem prostej arytmetyki. Przez ostatnie tygodnie nie udało mu się odbudować poparcia w partii; wśród członków PO dominuje przekonanie, że „potrzebna jest zmiana”, a wizerunek obecnego przewodniczącego ciąży całemu ugrupowaniu. Dlatego zamiast iść na przegraną, swoim zwyczajem Schetyna postanowił „wywrócić stolik” i w ostatnim dniu zgłaszania kandydatów namaścił Siemoniaka – polityka, który cztery lata temu zamierzał ubiegać się o szefostwo w Platformie, ale na ostatniej prostej wycofał się i przekazał poparcie Schetynie.