Mariusz Błaszczak chce udowodnić, że można kupić śmigłowce bez przetargu i mieć je w ekspresowym tempie. W dodatku dostarczone z polskiego zakładu, choć należącego – więc może nawet lepiej się składa – do potężnej amerykańskiej korporacji zbrojeniowej. Zamówione w styczniu cztery black hawki z Mielca już czekają na uroczysty odbiór na wojskowej płycie warszawskiego lotniska. Niecały rok od umowy do dostawy – to rekord w tej branży. Ekspresowy termin sugeruje, że w chwili podpisywania kontraktu śmigłowce były na zaawansowanym etapie produkcji. A więc ktoś musiał coś wiedzieć przed formalnym rozstrzygnięciem.
Nikt jednak nie oponował, bo w styczniu Mielec już nie miał żadnych konkurentów. MON zamknął prowadzone przez prawie dwa lata postępowanie przetargowe, by ogłosić zakup black hawków z wolnej ręki i bez podawania powodów. Miniprzetarg na cztery sztuki był oczywiście pokłosiem wstrzymania w 2016 r. zamówienia na 50 szt. śmigłowców różnych wersji na wspólnej platformie H225M Caracal, z których osiem miało trafić do wojsk specjalnych. Błaszczakowi prawie się udało – i tylko połowicznie, gdy chodzi o liczbę maszyn – posprzątać po Macierewiczu w ciągu tej samej kadencji. Zabrakło dwóch miesięcy.
Błaszczak traci na rzecz Sasina
Błaszczak chce się wykazać skutecznością, bo w nowym rozdaniu rządowym sporo stracił. Przede wszystkim PGZ na rzecz wicepremiera i szefa resortu aktywów Jacka Sasina. Pytanie, czy państwowa grupa firm zbrojeniowych była chlubą, czy garbem ciążącym ministerstwu obrony, nie ma aż takiego znaczenia, gdy traci się wpływ na obsadę setek stanowisk w zarządach i radach nadzorczych, a także całkowitą kontrolę nad wykorzystaniem przez te firmy „własnego” budżetu zbrojeniowego.
Teraz to Sasin i jego resort będą niejako beneficjentami rosnących wydatków obronnych Polski, a relacje PGZ z MON mogą się istotnie zmienić, niekoniecznie na lepsze. Niedługo zmienić się ma prezes PGZ i to Sasin, a nie Błaszczak, wskaże następcę Witolda Słowika. Coraz głośniej o tym, że i w samym resorcie obrony minister będzie musiał się nieco posunąć i ustąpić jedno ze stanowisk wiceministrów na rzecz koalicjanta z partii Jarosława Gowina. Ale to Błaszczak, niemal pod choinkę, sprezentuje wojsku nowe śmigłowce – tak jak obiecał, w tym roku. I tak jak to robi od dawna: z przekazania nowego sprzętu uczyni wielkie wydarzenie promujące jego i jego decyzje.
Czytaj także: PiS się poddaje, Sasin zabiera zbrojeniówkę z MON
Andrzej Duda na tle black hawka
Wykreowanym w ten sposób splendorem minister podzieli się z prezydentem. Kilkadziesiąt minut po komunikacie MON o przekazaniu śmigłowców przyszedł drugi, informujący, że na Okęciu pojawi się konstytucyjny zwierzchnik sił zbrojnych Andrzej Duda. On też chętnie przypisze sobie sukces, nawet tak umiarkowanej skali jak cztery śmigłowce. Po pierwsze dlatego, że zaczęła się nieoficjalna kampania reelekcyjna i przypomnienie o sobie w kontekście modernizacji wojska dobrze prezydentowi zrobi.
Po drugie, Duda – gdy po usunięciu Macierewicza zaczął odważniej wypowiadać się o wojsku – kilkakrotnie poruszał temat śmigłowców. Apelował wręcz, by je kupić. Doskonała więc okazja, by pokazać się na tle nowiutkiego czarnego black hawka i oświadczyć, że zakupy kolejnych to kwestia czasu.
Same śmigłowce nie dowiozą oczywiście prezydentowi drugiej kadencji, ale pomogą choć w części zatrzeć wrażenie niemocy, jakie powstało w ubiegłym roku, gdy rząd storpedował jego plan przejęcia z Australii używanych fregat. Najnowszy zakup na rzecz wojsk specjalnych jest może skromny, ale za to nikt nie powie, że to złom. Przy okazji „specjalsów” można pochwalić – i pochwalić się nimi – przed ich kolejnym dyżurem alarmowym w siłach szybkiego reagowania NATO, który obejmą w przyszłym roku. Prezydent na pewno skorzysta z okazji, by o tym powiedzieć, a w najbliższych miesiącach jeszcze nie raz zobaczymy go z żołnierzami pełniącymi sojusznicze misje.
Czytaj także: Wyborczy portret Polaka
Grom potrzebuje śmigłowców i sukcesu
Piątkowe przedpołudnie będzie ważne nie tylko dla polityków. Sukcesu w postaci własnych black hawków bardzo potrzebuje dowódca Gromu płk Mariusz Pawluk, który uchodzi za ojca pomysłu powołania osobnej grupy lotniczej w jednostce. Ten zasłużony na bitewnym polu szturmowiec z doświadczeniem bojowym i medalami zdobytymi w Iraku wyznaczony został na stanowisko w okresie kadrowego zamieszania w armii wywołanego przez Macierewicza. Od początku nie miał dobrej prasy. Wypominano mu konflikty z poprzednim dowódcą, przez co Pawluk został pozbawiony odznak honorowych jednostki, wytykano, że w cywilu prowadził sklep z militariami, wyśmiewano nawet tuszę.
Co gorsza, jego nominacja tego samego dnia miała skłonić do dymisji gen. Jerzego Guta, ówczesnego dowódcę komponentu wojsk specjalnych. Generalnie powołanie Pawluka narobiło zdecydowanie za wiele szumu jak na ciszę, którą lubi ten specyficzny rodzaj wojsk. Pułkownik wytrzymał jednak krytykę i ciesząc się politycznym wsparciem, zaczął realizować swój projekt – uniezależnienia Gromu w zakresie transportu lotniczego.
Czytaj także: Czy PiS kasuje śmigłowce?
Korupcja w cieniu sukcesu Gromu
Do tej pory jednostki specjalne w Polsce, których jest aż pięć (Grom, JWK, Formoza, Nil, Agat), korzystały ze śmigłowców 7. eskadry działań specjalnych, formalnie stacjonującej w Powidzu. Choć „Siódma” uchodzi w publicznym odbiorze za część wojsk specjalnych, podporządkowana jest siłom powietrznym. Jej głównym sprzętem latającym są stosunkowo nowe, bo kupione pilnie na cele misji afgańskiej, zdecydowanie większe od black hawków rosyjskiej konstrukcji śmigłowce Mi-17.
Płk Pawluk, zafascynowany amerykańskimi siłami specjalnymi, postawił sobie za cel pozyskanie podobnego sprzętu i na jego bazie stworzenie własnej formacji lotniczej, dostępnej na żądanie i wyszkolonej wedle wzorców USA. Wojskowi insajderzy od kilku miesięcy donosili o trwających na Florydzie szkoleniach czy też o tym, że „coś” dla Gromu i jego nowych śmigłowców ma powstawać w Mińsku Mazowieckim, na lotnisku wykorzystywanym przez myśliwce MiG-29.
Niestety, MON nie ułatwia poznania nowo powołanej struktury. „Uprzejmie informujemy, że mając na względzie szeroko rozumianą specyfikę wojsk specjalnych oraz zagrożenia wypływające ze współczesnego pola walki, a w tym z działań o charakterze hybrydowym, do niezbędnego minimum ograniczamy informowanie o tej formacji – resortowy wydział prasowy tak zgrabnie komunikuje informacyjny szlaban. – Podawanie do publicznej wiadomości szczegółowych informacji dotyczących struktur tego rodzaju wojsk, wykonywanych przez nie zadań czy relacji dowodzenia mogłoby narazić na szwank prowadzone przez wojska specjalne operacje, a tym samym w konsekwencji zagrozić zdrowiu i życiu naszych żołnierzy”.
Szerszych informacji i dziś trudno więc oczekiwać, a płk Pawluk zamiast opowiadania o sukcesie będzie się tłumaczył – o ile MON dopuści pytania. Kilka dni przed odbiorem śmigłowców żandarmeria zatrzymała zastępcę Pawluka podejrzewanego o korupcyjne układy z jednym z dostawców uzbrojenia – i to niestety dziś główny temat pytań do dowódcy Gromu i jego przełożonych z MON.
Czytaj także: Słynna jednostka GROM się zmienia
„Biedahołki” i golasy
Kiedy już nowa jednostka lotnicza w Gromie okrzepnie, wojska specjalne zyskają większe możliwości, a polityczni zwierzchnicy wojska – szersze możliwości ich użycia. To ważne, bo sprawne siły specjalne, zdolne do manewru i przerzutu, są niezwykle cennym narzędziem oddziaływania politycznego i zaznaczania suwerenności. W sytuacjach kryzysowych umożliwiają wykonanie decyzji o użyciu siły lub wsparciu własnych obywateli poza granicami kraju. W czasie pokoju są bardzo cennym atrybutem sojuszniczego zaangażowania, dowodem poważnego podejścia do spraw obronności.
Przy śmigłowcach dla Gromu powagę zagwarantuje jednak nie odebranie czterech maszyn w czasie podniosłej uroczystości. Najważniejsze dla ich przyszłości będzie to, co się z nimi stanie potem. Śmigłowce dla wojsk specjalnych, aby odgrywać tę rolę, powinny być bowiem specjalnie wyposażone i uzbrojone. Polska nie zdecydowała się za zakup od Amerykanów takiej wersji black hawków, której używają ich siły specjalne, a kupiła maszyny S70i, przeznaczone na międzynarodowe rynki, które mielecką fabrykę opuszczają bez specjalnego wyposażenia (o którym zresztą MON w swoim zamiłowaniu do tajności też nie informuje).
Ogłoszona wartość kontraktu (683 mln zł) przy podanej też do publicznej wiadomości cenie jednostkowej śmigłowca na poziomie 75 mln nawet po odliczeniu kosztów logistyki i szkolenia zostawia na doposażenie maszyn całkiem spore sumy. Nieoficjalnie najbardziej zainteresowani zapewniają, że na pokładzie znajdzie się wszystko, co potrzeba, i to najlepszej jakości. Tyle że to dopiero się wydarzy, bo MON-owi zależało na odbiorze przed końcem roku. Jest więc ryzyko, że oficjalny przekaz w internecie pokonają „golasy” i „biedahołki”.
Czytaj także: Były szef sztabu u lobbysty. Ktoś inny powinien złożyć mu ofertę
PZL-Mielec rośnie w siłę
Ale dla PZL-Mielec to i tak będzie przełom. Po raz pierwszy ich śmigłowce trafią do polskiego wojska, wcześniej – też bez przetargu – zamówiła je tylko policja. Kadłuby black hawków i całe maszyny produkowane są w Mielcu od 2007 r. (po prywatyzacji zakładu na rzecz Sikorsky Aircraft Corporation, wchłoniętej w 2015 r. przez Lockheed Martin) i stanowią filar statystyk eksportu uzbrojenia. Do tej pory zakłady wyprodukowały ponad 500 kabin i 50 całych śmigłowców.
Znaczenie Mielca wzrasta – zarówno dla Lockheeda, jak i rządu, który od tej firmy kupuje coraz więcej uzbrojenia. Wejście do służby black hawków, nawet jeśli są na początek tylko cztery, otworzy globalnemu potentatowi drzwi do kolejnych zamówień z armii. Być może nawet uda się przekonać MON – a Amerykanie wiedzą, jak przekonywać – żeby porzucił sformułowaną za czasów Macierewicza tezę o „dziesięciorzędnym znaczeniu” śmigłowców na współczesnym polu walki i powrócił do szerokiej modernizacji floty wiropłatów.
Black Hawk to jedna z najbardziej wielozadaniowych konstrukcji, z niezliczoną ilością wersji. W Polsce firma promuje np. maszynę uzbrojoną, która miałaby być tańszym ekwiwalentem wyspecjalizowanych przeciwpancernych śmigłowców uderzeniowych. Pozycja dostawcy z kontraktem i wynikającymi z niego kontaktami jest nieporównanie silniejsza niż jednego z pretendentów, więc kto wie, czy skończy się tylko na realizacji opcji zamówienia kolejnych czterech maszyn dla Gromu.
Czytaj także: Uzależnieni od Lockheed Martin