„Ta opowieść nie została oparta na żadnej biografii” – informuje plansza poprzedzająca projekcję filmu „Pan T.” Marcina Krzyształowicza. Dla części krytyków i – co w tej sytuacji najistotniejsze – dla Matthew Tyrmanda, syna i spadkobiercy Leopolda Tyrmanda, jest jednak jasne, że wydarzenia z życia pisarza oraz treść jego „Dziennika 1954” były dla twórców filmu inspiracją. Na tyle istotną, że sprawa może znaleźć finał w sądzie.
Spór o „Pana T.” został szczegółowo opisany przez Kamila Tureckiego i Janusza Schwertnera w tekście dla Onetu. Matthew Tyrmand domaga się honorarium za wykorzystanie utworu jego ojca, producenci i twórcy filmu bronią się, mówiąc, że z dziełem Leopolda Tyrmanda ich film nie ma nic wspólnego.
„Pan T.” – zgodnie z tym, co mówią twórcy filmu – nie jest biografią Leopolda Tyrmanda. Jest świetnie zrealizowaną, ambitną opowieścią o pisarzu zmagającym się z ponurą rzeczywistością komunistycznej Polski. Wiedza na temat życiorysu Tyrmanda nie jest niezbędna, by zrozumieć fabułę i motywację bohatera. A scenariusz (jego autorami są Krzyształowicz i Andrzej Gołda) nie jest adaptacją „Dziennika 1954”, nawet jeśli, na co wskazują Turecki i Schwertner, dostarczył inspiracji zarówno do stworzenia bohaterów filmu, jak i kilku konkretnych scen.
Czytaj także: Dobrze o Złym
Matthew Tyrmand domaga się honorarium
Trzeba jednak jasno powiedzieć, że bez Tyrmanda i bez „Dziennika 1954” ten film po prostu by nie powstał lub wyglądałby zupełnie inaczej. U jego źródeł leży, czego autorzy nie ukrywają, pomysł na filmową adaptację „Dziennika 1954”, choć „Pan T.” został zrealizowany według innego, autorskiego scenariusza. Udawanie, że bohater nic wspólnego z Tyrmandem nie ma, wygląda jak próba uniknięcia konsekwencji.
Producent filmu Propeller Film na swojej stronie internetowej oświadcza: „zaprzeczamy wyraźnie fałszywej tezie, że Film odnosi się do osoby Leopolda Tyrmanda. Taka informacja, jak i inne sugestie zawarte w materiałach medialnych, wprowadzają w błąd opinię publiczną” (pisownia oryginalna). Tymczasem Marcin Krzyształowicz w rozmowie z Onetem wyjaśnia: „w naszym filmie cała gra z widzem polega na tym, by uprawnione było myślenie, że może to jednak jest Tyrmand. Tego prawo nie zabrania, tym bardziej że wizerunek osoby publicznej nie jest chroniony prawem, a gdyby nawet – to taka ochrona wygasa 20 lat po jej śmierci. Czyli można dzisiaj zrobić film o Leopoldzie Tyrmandzie bez niczyjej zgody”.
Przypadkowe podobieństwo?
Swoją drogą to nauka, którą Hollywood odebrało już dawno temu. W niemal każdym amerykańskim filmie pojawia się w napisach końcowych oświadczenie, że wszelkie podobieństwo postaci do osób żywych lub zmarłych jest przypadkowe. To standardowe zabezpieczenie na wypadek pozwów składanych przez osoby, które mogłyby na ekranie rozpoznać filmowe wersje samych siebie, a nie zgodziły się na wykorzystanie swojego wizerunku.
Ten zapis jest efektem procesu, który odbył się jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku. Po premierze melodramatu „Ostatnia cesarzowa” Richarda Boleslawskiego (1932) rosyjska księżniczka Irina Aleksandrowa Romanowa (siostrzenica cara Mikołaja II) pozwała studio Metro Goldwyn Meyer o bezprawne wykorzystanie jej wizerunku. Filmowa bohaterka nosiła co prawda imię Natasza, ale – jak twierdziła księżniczka – można było rozpoznać, że to właśnie o nią chodzi. Na dodatek postać w filmie została zgwałcona przez Rasputina, co w rzeczywistości nie miało miejsca. Sąd (proces toczył się w Wielkiej Brytanii) przyznał Romanowej rację i wysokie odszkodowanie, do tego doszła jeszcze ugoda z MGM, również kosztowna dla studia. Od tamtej pory producenci wolą dmuchać na zimne, choć czasem zdarza się, że oświadczenie o fikcyjności fabuły jest dla sądu niewystarczające.
Czytaj też: Kolorowa legenda Tyrmanda
Wstrzymana dotacja
W przypadku „Pana T.” dochodzi jeszcze spór z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej, który wstrzymał dotację przyznaną filmowi Krzyształowicza do czasu wyjaśnienia sprawy.
Chciałbym wierzyć, że to spór wyłącznie o pieniądze (w tekście Onetu padają nawet sformułowania o „haraczu”). Że nie chodzi o kwestie światopoglądowe: wszak „Pan T.” jest również opowieścią o ręcznym sterowaniu kulturą, o nieuchronnym sporze między władzą a artystami, którzy nie chcą podporządkować się obowiązującym politycznym regułom, o tych, którzy się sprzedają totalitarnej władzy i tych, którzy nie zginają karku. Gdyby doszło do choćby czasowego wstrzymania dystrybucji filmu o prześladowaniu artystów przez władzę, byłby to zaiste ponury chichot historii.