Tak błyskotliwej politycznej kreacji dawno nie widziano. W ciągu kilku dni mało znany senator ze Szczecina Tomasz Grodzki stał się pierwszoplanową polityczną figurą. Nie tylko z racji zajęcia wysokiego miejsca w oficjalnej hierarchii państwowej. Nie mniej istotne są nadzieje, jakie nowy marszałek Senatu rozbudził w sporej, jak się zdaje, grupie wyborców. Hasła „Grodzki na prezydenta” nie podyktowali bowiem partyjni spin doktorzy. Ono gruchnęło całkiem spontanicznie, w zalewie internetowych komentarzy po telewizyjnym orędziu marszałka.
Ogromny jest na opozycji głód nowego przywództwa. Prof. Grodzki najwyraźniej poruszył właściwą strunę. Wiele mówił o tradycyjnych cnotach odpowiedzialności, roztropności, pracowitości. Nie podkręcał temperatury konfliktu, ale i nie zatarł jego istoty. Opowiadając się za utrzymaniem kompromisu aborcyjnego, wyraźnie odciął się od konfliktów kulturowych. Uderzała za to prostolinijność, z jaką tłumaczył powinności Senatu: uchwalać dobre prawo, złe korygować, kierować się rozumem i oprzeć się pokusie ślepego blokowania Sejmu.
Prawicowy komentator Piotr Semka naigrywał się z Grodzkiego jako „odmrażarki Unii Wolności”. Co pokazuje, że nie zrozumiał kontekstu. Marszałek zrobił wrażenie nie dlatego, że wzbudził nostalgię za epoką Tadeusza Mazowieckiego. Siłą Grodzkiego jest porównanie z obecnymi dostojnikami – z prezydentem Dudą, premierem Morawieckim, marszałek Witek. Na ich tle wydaje się poważniejszy, daleki od marketingowego przeregulowania (nawet jeśli osobiście napisanemu orędziu przydałaby się kontrola redakcyjna i lekkie skróty), poważniej traktujący etos państwowy. No i bardziej od tamtych suwerenny. Ta różnica stylu, języka, również biografii, prowokuje do pytań o normy życia publicznego. Bo jeżeli konserwatywnemu publicyście państwowy patos i elementarne moralne rozróżnienia zabrzmiały kabotyńsko, to świat naszych pojęć najwyraźniej stanął na głowie.