Na Marsz Niepodległości poszedłem w bardzo konkretnym celu. Od lat czytałem w mediach społecznościowych, że to impreza zwykłych Polaków, a nie faszystów. Uczestnicy zarzekają się, że jest spokojnie, nikt nie rzuca racami, ludzie są uśmiechnięci i kulturalni.
Z drugiej strony – Marsz jest organizowany przez środowiska skrajnie prawicowe, biorą w nim udział organizacje odwołujące się do ideologii faszystowskiej, dochodziło w jego ramach do przemocy (atak na skłot, spalenie wozu transmisyjnego TVN), a skandowane hasła wykluczają lwią część Polaków. Powiedziałem więc: sprawdzam. Poszedłem na marsz, żeby rozejrzeć się za rodzinami z dziećmi i zapytać, co skłania je do tego, by w listopadowe popołudnie marznąć godzinami na Al. Jerozolimskich.
Czytaj także: Różne Polski stawiły się w Warszawie 11 listopada
Bohaterowie Marszu Niepodległości
Nie była to tak liczna impreza jak w ubiegłych latach. Organizatorzy mówią o 150 tys. uczestników, ratusz o 47 tys. Wersja miasta wydaje się bliższa prawdzie. Czyżby na progu drugiej kadencji rządów PiS potrzeba ulicznego demonstrowania patriotyzmu się wyczerpywała?
Nie byłaby to dobra wiadomość dla środowisk nacjonalistycznych. Co prawda udało im się wprowadzić reprezentantów do Sejmu, ale ci zyskiwali na popularności m.in. dzięki marszowi. Przedstawiciele Konfederacji w tłumie nie cieszyli się przesadną popularnością. Grzegorz Braun był traktowany raczej jako ciekawostka niż mąż opatrznościowy. Kilka osób podeszło, żeby uścisnąć mu dłoń, niektórzy robili sobie z nim zdjęcia, ale większym zainteresowaniem cieszyli się członkowie grupy rekonstrukcyjnej przebrani za husarzy. Swoją drogą znamienne, że rola kobiet w rekonstrukcji została sprowadzona do płaczących matek i babek w żałobie po porażce powstania styczniowego.
Przed 14 odwiedziłem kiermasz prowadzony przez ONR. Na stoisku można było kupić „patriotyczne” gadżety w rodzaju wszywek z napisem „Śmierć wrogom ojczyzny” albo książki o masońsko-żydowskim spisku rządzącym światem. Jest też „Werwolf i podziemie zbrojne na Dolnym Śląsku”. Werwolf to nazistowska partyzantka organizowana na ziemiach utraconych przez III Rzeszę.
Organizatorzy marszu nakłaniają do skandowania haseł o Narodowych Siłach Zbrojnych, żołnierzach wyklętych i Romanie Dmowskim, a więc niewielkim wycinku polskiej historii. Problem w tym, że cała reszta ich nie interesuje. Przez całe popołudnie nie usłyszałem nic o Armii Krajowej, żołnierzach Andersa, małym sabotażu, Janie Karskim, Janie Nowaku-Jeziorańskim czy Józefie Piłsudskim. Kilka razy słyszałem zaś o Ince („Inka patrzy na nas z nieba, zachowałaś się jak trzeba”) czy Witoldzie Pileckim. Ma się wrażenie, że aby zaskarbić sobie względy maszerujących, trzeba być albo antysemitą, albo zginąć męczeńską śmiercią z rąk komunistów.
Czytaj także: Narodowe Siły Zbrojne, wojsko skrajnej prawicy
A gdzie rodziny z dziećmi?
Krążyłem potem wśród formujących się różnych bloków. Był blok różańcowy, prowadzony przez organizację określającą się jako Żołnierze Chrystusa. Obowiązywał wojskowy dryl. Proszono, żeby ustawić się w dwuszeregu, nie trzymać rąk w kieszeniach i śpiewać „Z dawna Polski tyś Królową...”. Było tu trochę oazowej młodzieży. Rodzin z dziećmi już mniej.
Nie było ich też w tzw. Czarnym Bloku. To inicjatywa skrajnie prawicowych organizacji, ludzi w czarnych strojach, zakrywających twarze. Demonstranci stali w równych szeregach, powiewały symbole uznawane za faszystowskie („krzyże słoneczne”, „ręce boga” – wszystko, co może służyć za erzac zakazanej swastyki). Dookoła „bloku” nie było żadnego funkcjonariusza policji.
Rodzin z dziećmi nie było też bliżej czoła pochodu. Tam tłum gęstniał. Sporo mężczyzn, osób nieogniskujących się wokół żadnej konkretnej grupy. Tu trafiam na ściśniętych jak sardynki w puszce turystów z USA. Jako jedyni wydają się rozbawieni sytuacją. Co niektórzy piją alkohol. Marsz wystartował godzinę później, niż zakładał plan. Głównie ze względu na przeciągające się przemowy, których i tak nie było dobrze słychać. Nie zdziwiłbym się, gdyby przez takie organizacyjne niedociągnięcia część demonstrantów została w przyszłym roku w domach.
Czytaj także: Dlaczego PiS nie zdelegalizuje ONR
Marsz Niepodległości imprezą rządową?
Gdy marsz wreszcie rusza, udaje mi się wydostać i przejść przed jego czoło, w okolice ronda de Gaulle’a. Tam widzę mężczyznę na rowerze, jadącego środkiem Al. Jerozolimskich. Zza pazuchy wyciągał co chwila butelkę wódki. Dookoła była policja, bo akurat w tym miejscu zabezpieczała demonstrację Komitetu Obrony Demokracji. Nikt nie reagował. Tak samo jak wtedy, gdy w stronę KOD leciały petardy, a chuligani wspinali się na przystanek czy pobliski kiosk. Był to prawdopodobnie jedyny dzień w roku, kiedy na środku Nowego Światu można było bezkarnie urządzać libację alkoholową, tłuc butelki i drzeć się na cały głos bez konsekwencji.
Na rondzie de Gaulle’a spotykam wreszcie rodziny z dziećmi. Martyna i Maciej mają po ok. 35 lat, przyszli tu po raz pierwszy. Trochę z ciekawości, trochę dlatego, że są patriotami. Nie utożsamiają się ze wszystkimi skandowanymi hasłami, nie podoba im się obecność środków pirotechnicznych. Nie mieli lepszych planów, więc wybrali najbardziej znaną imprezę w Warszawie.
Podobnie Katarzyna z córką (po chwili dołącza mąż). Ona też chętnie poszłaby gdzie indziej, ale nic jej o innych inicjatywach nie wiadomo. Jest zresztą przekonana, że to impreza rządowa. Takie myślenie to efekt zeszłorocznej decyzji Andrzeja Dudy o przyłączeniu się do marszu. Wielu moich rozmówców sądzi, że prezydent także w tym roku idzie na czele pochodu.
Bardziej zdecydowane poglądy ma Iwona, która także przyszła tu z córką. Sprzeciwia się imigracji i nie chce w Polsce „drugiej Szwecji”. Nie podoba jej się meczet przy ul. Wiertniczej. Na uwagę, że w stolicy są tylko dwa meczety, odpowiada, że są też domy modlitewne, o których głośno się nie mówi.
Nikt nie zwracał uwagi na kontrmanifestację KOD. Na komentarz, że na Marszu Niepodległości może być niebezpiecznie, moi rozmówcy reagują zaskoczeniem. Bardziej politycznie świadomi okazali się starsi demonstranci, którzy wręcz przyszli pooglądać „kodersów”. Na przykład pan Henryk, który nie mógł zrozumieć, dlaczego skandują coś o konstytucji, skoro dziś jest święto niepodległości. Jest przekonany, że za udział w kontrmanifestacji dostaje się 30 zł za godzinę.
Czytaj także: Jak skrajna prawica gra roszczeniami
Dzieci na statku niepodległości
Gdy czoło marszu zaczęło się zbliżać do kontrdemonstrantów, atmosfera zrobiła się gęsta. Policja usunęła flagę z napisem „Konstytucja” z palmy, żeby nie „prowokowała” chuliganów. Bardzo odważnie zachowywały się dwie posłanki Lewicy: Joanna Scheuring-Wielgus i Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, które stały kilka metrów od uczestników Marszu Niepodległości.
Wszystko, co wydarzyło się później – rzucanie w demonstrację pokojową środkami pirotechnicznymi, petardy hukowe, wyzwiska – powinno być powodem rozwiązania marszu. Nic takiego się nie dzieje. Rozochoceni, pijani (butelki po alkoholu leżały wszędzie), krzyczący „Konstytucja, prostytucja” uczestnicy pochodu zachowują się tak, jakby na jeden dzień przejęli całe miasto.
Przeszedłem cały marsz. W wielotysięcznym tłumie naliczyłem 40 dzieci. Najwięcej na małym, symbolicznym statku „ORP Niepodległość” zbudowanym przez najmłodszych i ich ojców. Na pytanie, dlaczego w budowie nie uczestniczyły matki, usłyszałem, że jeśli nie mam dużego stażu w małżeństwie, to nie zrozumiem, że czasem wykluczanie może mieć dobre strony.
Czytaj także: Tradycyjne i dosłowne zamiatanie po nacjonalistach
Efekt obojętnego przechodnia
I taki właściwie jest cały Marsz Niepodległości. Wykluczający, rubaszny, wulgarny, wygrażający tym, którzy nie należą do homogenicznej wspólnoty. W zasadzie powinienem zapytać, jaka to wspólnota, skoro żaden z moich rozmówców się do niej nie poczuwał. Każdy uważał, że świętuje samodzielnie i nie może brać odpowiedzialności za to, co dzieje się obok. W psychologii społecznej nazywa się to „efektem obojętnego przechodnia” – im więcej świadków widzi np. wypadek samochodowy, tym paradoksalnie mniejsza szansa, że ktoś zareaguje.
Jeśli na marsz przychodzą „rodziny z dziećmi”, to raczej z powodu braku alternatywy i z potrzeby wypełnienia patriotycznego obowiązku niż ze względu na poglądy polityczne. Większość demonstrantów to mężczyźni wyrażający frustrację lub członkowie mniej i bardziej znanych prawicowych organizacji. Bez dobrej, propaństwowej, ale też antyprzemocowej alternatywy dalej będą mieli monopol na „patriotyzm”. Stworzenie jej (lub inkluzywne rozwinięcie, wszak w Warszawie miał też miejsce marsz antyfaszystowski) to zadanie dla opozycji na nadchodzące lata.
Czytaj także: Komu grozi pięść z różańcem? Bulwersujące logo marszu