Na początku chciałbym sprostować następujący fragment poprzedniego felietonu: „Parlament Europejski uchwalił rezolucję potępiającą plany karania osób homoseksualnych w Ugandzie nawet karą śmierci. Stu eurodeputowanych wstrzymało się od głosu, w tym całkiem pokaźna grupa dobrozmieńców”.
Było tak. Na wniosek kogoś z frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (do niej należy grupa PiS) wyprowadzono kwestię kary śmierci przed nawias, tj. poddano ten punkt odrębnemu głosowaniu. Dobrozmieńcy głosowali przeciw karaniu osób homoseksualnych karą główną. Konserwatywni reformatorzy (może noszą reformy w starym stylu?) dokonali sprytnego wybiegu. Zwykle jeśli jakiś punkt jest kwestionowany, debatuje i głosuje się nad nim odrębnie. W tym wypadku głosowano nad punktem bezspornym, a potem nad całą rezolucją.
Pisowcy wstrzymali się od głosu (w drugim głosowaniu), ale dumnie wypinają piersi, że opowiedzieli się przeciwko karze śmierci. Nie obchodzi ich, że osoby homoseksualne można w Ugandzie (i w wielu innych krajach) więzić, chłostać itp. Nie dziwi, że pp. Czarnecki, Jaki, Kempa, Kuźmiuk, Szydło, Waszczykowski czy Zalewska tak właśnie rozumieją prawa człowieka, ale postawa p. Krasnodębskiego i p. Legutki, tytularnych profesorów nauk humanistycznych, zdumiewa. Nie lubię manipulowania nazwiskami, ale można zdębieć na krasno, gdy czyta się informacje, że obaj akademicy wstrzymali się od głosu. To już tak jest (parafraza Leca), że ci, którzy mają wartości wciąż w gębie, mają je również w pobliskim nosie, o ile nie metr niżej z tyłu.
Czytaj także: Europosłowie PiS nie mają przyzwoitości
Niektórzy są jeszcze mniej równi
Tytułowe słowa (używałem ich już w felietonach) pochodzą z pamfletu Orwella „Folwark zwierzęcy” (1945), satyry na ustrój totalitarny (inna książka tego autora na ten temat to słynny „Rok 1984” z 1949 r.). Orwell uczestniczył w wojnie domowej w Hiszpanii i tam spotkał się praktykami stalinizmu – sam był represjonowany w związku z udziałem we frakcji hiszpańskiego ruchu republikańskiego (Robotniczej Partii Zjednoczenia Marksistowskiego, POUM), zwalczanej przez siły podporządkowane Stalinowi.
Oba utwory są określane jako manifest antytotalitarny skierowany przeciwko stalinizmowi. Tytułowa fraza jest ironicznym ujęciem hasła deklarowanej równości wszystkich obywateli państwa rządzonego totalitarnie, jaskrawo niezgodnego z praktyką społeczną, w ramach której niektórzy, tj. funkcjonariusze systemu, są równiejsi i mają rozmaite przywileje. Takie znane powiedzenia (też już po nie sięgałem) jak np. „rząd sam się wyżywi”, „klasa robotnicza pije szampana ustami swoich przedstawicieli” czy „zdrowie wasze w gardła nasze” (niezbyt mądry dowcip p. Wałęsy) mogą być traktowane jako wyraz świadomości równiejszych. Państwo tzw. dobrej zmiany dostarcza wielu znamienitych przykładów praktyki zasady, że wszyscy są równi, a niektórzy równiejsi, uzupełnionej ważnym dodatkiem: niektórzy są mniej równi.
Czytaj także: Mamy półpaństwo i półwładzę
Prerogatywa prezydenta Dudy
Niżej podam kilka przykładów ze współczesnej Polski. Zaczynam od swojego środowiska. Proces nadania stopnia profesora jest długi i skomplikowany – kończy się nominacją nadaną przez prezydenta. Jest to jedna z tzw. prerogatyw głowy państwa i, podobnie jak inne, jest regulowana zwyczajami i tradycją, np. nie jest ustalone, kiedy prezydent jako podmiot prerogatyw korzysta ze swych prerogatyw, jakie są terminy i w jakich okolicznościach może odmówić stosownej decyzji.
Wniosek o nadanie tytułu profesora wpływa do kancelarii prezydenta po zakończeniu poprzednich etapów, jest tam rozpatrywany (żaden przepis nie reguluje, w jaki sposób), ale nie jest określony żaden termin do zakończenia procedury ani wskazane okoliczności, w których prezydent odmawia nominacji. Normalna sytuacja jest taka, że wszyscy kandydaci są równi w związku z wykonaniem rozważanej prerogatywy przez prezydenta, a to znaczy, że żaden nie jest równiejszy ani mniej równy. Praktyka zaś była taka, że w przybliżeniu czas oczekiwania na profesorską nominację był podobny. Tak było w PRL (tytuł nadawała Rada Państwa) – jeśli były powody polityczne do odmowy nadania tytułu profesora, procedurę hamowano na wcześniejszych etapach.
I oto mamy niespodziankę. Pan Duda czeka z podpisem już dwa lata co najmniej w dwóch przypadkach (pomijam nazwiska). Kancelaria prezydenta odpowiada na pytania o powód zwłoki wyjaśnieniem, że to prerogatywa i p. Duda nie jest związany żadnym terminem. Wszelako p. Duda był znacznie bardziej rychliwy w przypadku swoich doradców, aczkolwiek niektóre recenzje ich dorobku były niezbyt pozytywne (w wypadku wstrzymywanych jest akurat odwrotnie).
Jan Hartman: Dlaczego Duda dyskryminuje Bilewicza
Równe i mniej równe dyscypliny naukowe
Pan Duda nie pierwszy raz demonstruje, że wedle jego kryteriów niektórzy są równiejsi, a inni mniej równi. Przypomnę chociażby złamanie ustalonych zasad przy ułaskawieniu pp. Kamińskiego i Wąsika czy nadanie wysokiego odznaczenia p. Szyszce po jego śmierci – p. Szyszko był osobą wysoce kontrowersyjną z uwagi na swój stosunek do ochrony przyrody i myśliwskie zabawy ze zwierzętami (strzelanie do kaczek jak do rzutków i nielegalne kolekcjonowanie trofeów myśliwskich).
Przykład idzie z góry. Pan Gliński nie mianuje p. Stoli na stanowisko dyrektora muzeum Polin, aczkolwiek ten drugi wygrał stosowny konkurs, ale nie zorganizował jakiejś sesji. „Nie, bo nie” – zdaje się sądzić p. Gliński, ale wychodzi na to, że p. Stola jest mniej równy np. w porównaniu z dyrektorami wielu teatrów i muzeów, którzy są równiejsi.
Pan Gowin uznał, że wprawdzie wszystkie dziedziny naukowe są równe, ale niektóre są równiejsze, np. teologia (dziedzina) i prawo kanoniczne (dyscyplina). Teologia (uprawia ją w Polsce pewnie z 600 osób) jest dziedziną, podobnie jak nauki społeczne i humanistyczne (uprawia je kilkanaście tysięcy osób) – prawo kanoniczne liczy zdaje się 60 głów, a historia – znacznie ponad tysiąc.
To ma swoje konsekwencje, bo teologowie i kanoniści dostaną specjalne środki przypadające dziedzinom i dyscyplinom. Już z nich korzystają np. przy ewaluacji prac naukowych. Większość czasopism filozoficznych została przez funkcjonariuszy p. Gowina wyceniona na 20 punktów, ale jeśli zostały one uznane za publikatory artykułów teologicznych i z prawa kanonicznego, to otrzymują 40 punktów. Jeśli np. X opublikuje w „Filozofii Nauki” pracę (na 15 stron) o metodologicznych podstawach małżeńskiego prawa kanonicznego, a w „Rocznikach Filozoficznych” rzecz (też 15 stron) o sporach w teologii portugalskiej w XVI w., to w sumie te artykuły zostaną wycenione na 80 punktów, dokładnie tyle samo co 400-stronicowa monografia jakiegoś Y wydana przez Springer Verlag. Pan Gowin tłumaczy, że konkordat zobligował go do uprzywilejowania teologii i prawa kanonicznego. Jest to bzdura, gdyż konkordat niczego takiego nie stanowi – p. Gowin przesądził, jakie dziedziny, dyscypliny czy czasopisma są równiejsze, a jakie mniej równe.
Czytaj także: Kuriozalna punktacja czasopism naukowych
Sprzymierzeńcom PiS wolno więcej
Byłoby naiwnością sądzić, że zasada równości jest bezwyjątkowa i że nie jest tak, że niektórzy są równiejsi, a inni mniej równi. Ba, w praktyce prawie jest inaczej, bo jednym wolno więcej, a innym mniej z uwagi na majątek lub zajmowane stanowisko. Pomijając ten pierwszy element – zajmowane pozycje dają spore możliwości.
Oficjele (zwłaszcza) inaczej (lepiej) mieszkają, poruszają się specjalnymi (lepszymi) środkami transportu, są szczególnie chronieni, a ich rodziny korzystają ze szczególnych ścieżek awansu zawodowego. Byłoby naiwnością sądzić, że świat może obyć się bez jakiejś formy nepotyzmu i protekcjonizmu. Nikt nie oczekuje, że członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej znajdą się w dokładnie takiej samej sytuacji jak familia farmera w Szkocji, a p. Ivanka Trump – w takiej jak córka Afroamerykanina z Teksasu.
Wszelako w normalnym ładzie demokratycznym dba się o to, aby jednak wszyscy byli w jakimś rozsądnym (trudno to określić dokładnie) zakresie równi. Gdyby p. Ivanka dopuściła się jakiegoś niewłaściwego czynu, papa prezydent na pewno starałby się ją jakoś wspomóc, ale wcale nie jest pewne, czy uratowałby jej skórę.
A u nas? Pan Rzepliński, były prezes Trybunału Konstytucyjnego, był straszliwie gromiony przez dobrozmieńców za to, że rozmawiał z politykami PO przed debatą na temat niefortunnej ustawy o TK z 2015 r. (chodziło o możliwość wyboru sędziów sądu konstytucyjnego przed upływem kadencji Sejmu, o ile kończyła się przed upływem kadencji sędziego zwalniającego stanowisko). Nikt nie wykazał, że p. Rzepliński współdziałał w uchwaleniu stosownego przepisu, ale propagandziści tzw. dobrej zmiany tak właśnie twierdzą. „Był politycznie stronniczy” – mówią jednogłośnie.
Z drugiej strony p. Kaczyński i p. Morawiecki wizytują mgr Przyłębską w jej mieszkaniu na kolacjach i wynika z tego tylko tyle, że jest ona osobą towarzyską. Jasne, że p. Rzepliński był mniej równy, a mgr Przyłębska – równiejsza. Podobnie prawo zakazuje zasiadania we władzach więcej niż jednej spółki skarbu państwa, ale nie dotyczy to pewnej dobrej znajomej Zwykłego Posła. Jest bowiem równiejsza i jej to się należy, aby użyć „złego” motu p. Szydło, jednej z najrówniejszych w Polsce, np. w kontekście jej perypetii automobilowych.
Czytaj także: Cichną kolejne niewyjaśnione afery PiS
Prokuratura łaskawsza dla PiS
Podane wyżej przykłady nie oddają istoty rzeczy. Dotyczą spraw personalnych i na pewno nie ważą na kształcie życia społecznego. Mogą być jednak uznane za sygnał znacznie głębszej patologii związanej z podziałem na równiejszych i mniej równych. To, czy mgr Przyłębska biesiaduje w swoim apartamencie z liderami tzw. dobrej zmiany, byłoby rzeczą obojętną, gdyby nie mające realne podstawy podejrzenie, że TK stosuje zamrażarkę w stosunku do aktów prawnych niewygodnych dla prominentów z PiS.
Tak jest chyba w związku z ustawą o jawności majątku, z wielką pompą obiecywanej przez p. Kaczyńskiego. Klecono ją pospiesznie, a prawnicy wskazywali na liczne niedociągnięcia: czysto legislacyjne i dotyczące jej zgodności z ustawą zasadniczą. Ani Sejm, ani Senat się tym nie przejmował. Pan Duda nie podpisał, zgłosił wątpliwości konstytucyjne i skierował projekt do TK. Nie brak głosów, że mgr Przyłębska będzie prawa i sprawiedliwa, ale jednak nierychliwa, dzięki czemu p. Morawiecki może poczekać z ujawnieniem rodzinnego majątku, bo przecież należy do najrówniejszych.
To oczywiste, że prokuratura powinna należycie analizować zgromadzony materiał i nic dziwnego, że od czasu do czasu stwierdza, że „zgromadzony i skrupulatnie przeanalizowany (...) materiał dowodowy jednoznacznie wykazał, że nie zaszły jakiekolwiek okoliczności wskazujące na uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa oszustwa”. Ale jak to wygląda, gdy dodatkowo chodzi o czyn „na szkodę austriackiego biznesmena”?
Pan Birgfellner, bo o nim mowa, był przesłuchiwany siedem razy, a p. Kaczyński ani razu, aczkolwiek powiedział w obecności kilku osób (tak to jest utrwalone na taśmach), że zezna w sądzie niezależnie od istnienia stosownej faktury, że rzeczony Austriak wykonał pracę, za którą należy mu się wynagrodzenie. Prokuratura jednak nie zadała sobie trudu, aby tę sprawę wyjaśnić. Okazuje się również, że w ostatnich czasach tak zmieniła się procedura karna, że można wprawdzie złożyć zażalenie na decyzję prokuratury o umorzeniu śledztwa w sprawie z oskarżenia prywatnego, ale ostateczna decyzja o przesłuchaniu jest podejmowana przez prokuratora. Nie ma tedy wątpliwości, że wprawdzie p. Birgfellner jest równy, ale p. Kaczyński równiejszy a priori (nawet jeśli prawnie bez zarzutu), ba, nawet chyba najrówniejszy.
Czytaj także: Sprawy, które PiS porzucił przed końcem kadencji
Politykom dobrej zmiany krzywda się nie dzieje
I tak to się kręci. Pan Banaś był jeszcze nie tak dawno krystalicznie czysty wedle dobrozmieńców, ale gdy zaczęło to budzić niejakie wątpliwości, niedawni chwalcy „Pancernego Mariana” zawiesili sąd, ale zalecają czekanie na opinię właściwych służb, a potem się zobaczy. Słusznie, bo dopóki nie udowodni się przestępstwa prawomocnym wyrokiem sądowym, człek jest niewinny. Wszelako to dotyczy równiejszych, bo równi są niekiedy dyskryminowani nawet przez wyciek zarzutów jeszcze przed ich postawieniem – dotyczy to polityków opozycji, zdecydowanie mniej równych.
Gdy równiejsi nie dają się bronić, kilka osób staje się ofiarami, np. p. Szmydt położył głowę na ołtarzu Krajowej Rady Sądownictwa, ale innym krzywda się nie dzieje. To typowa procedura w systemie, w którym podział na równych i równiejszych jest bardzo istotny, np. gdy w PRL już nie dało się ukrywać rozmaitych afer, ten i ów działacz państwowy i partyjny szedł pod topór. A pojawia się również argument w związku z nepotyzmem, że przecież potomstwo prominentów nie może cierpieć z powodu swoich rodzicieli – tak było zarówno w przypadku biznesowych karier p. Jaroszewicza (juniora, PRL), jak i p. Banasia (też juniora, obecna faza III RP).
Są też argumenty wręcz komiczne. Pani Zwiercan (z zarzutami prokuratorskimi) kandydowała z list PiS. Bodaj p. Woś, „adiutant” p. Ziobry (chwali się publicznie, że często rozmawia z p. Zbyszkiem), uznał, że to nic złego w świetle przestrzegania zasad przez Zjednoczoną Prawicę, bo p. Zwiercan nie dostała mandatu, natomiast to, że p. Gawłowski (też z zarzutami) został wybrany do Senatu, kompromituje opozycję.
Czytaj także: Wyłudzacze VAT pod nosem Mariana Banasia
A najrówniejszy jest Kościół
Jak już zaznaczyłem, nie ma idealnej implementacji równości. Pytanie tylko, czy obecny stan rzeczy nie przekroczył masy krytycznej w kreowaniu nierówności. Refleksyjny p. Karczewski, wielki mistrz senacki od refleksji i zadumy, oświadczył: „Boję się, że Senat pod rządami opozycji z izby refleksji i zadumy szybko by się zmienił w izbę awantur i zadymy, dlatego spoczywa na nas obowiązek stworzenia w nim większości”.
Nie ma wątpliwości, że wedle p. Karczewskiego „my” jesteśmy równiejsi i dlatego mamy obowiązek stworzenia większości, a mniej równi niech funkcjonują w mniejszości. Pan Kaczyński stwierdził, że oczekuje od opozycji współpracy, o ile tzw. dobra zmiana pozostanie senacką mniejszością, ale – to oczywista oczywistość – reguła nie miałaby zastosowania, gdyby obowiązek, o którym prawi p. Karczewski, został zrealizowany. O współpracy w Sejmie w ogóle nie było mowy zapewne dlatego, że tzw. dobra zmiana jest tam równiejsza, tj. ma większość. To, co jest groźne dla jeszcze raczkującej demokracji w Polsce, to coraz bardziej uniwersalny zakres zasady, że wprawdzie wszyscy u nas są równi, ale niektórzy równiejsi. I to znacznie.
PS Wyżej pominąłem jedną kategorię, powiedzmy: bardzo równiejszych, mianowicie duchownych katolickich. Ich pozycja jest już tak równiejsza, że policja przybywa na wezwanie księży, gdy np. nastolatek schowa hostię do kieszeni. Z drugiej strony policjanci dobrze rozumieją, że sędziowie są mniej równi. Ktoś niezadowolony z wyroku zadzwonił na policję, wysłano do sądu funkcjonariuszy, a ci chcieli sędziego wylegitymować. Ot, życie w tzw. państwie prawa tzw. dobrej zmiany. Jest nieźle, a będzie jeszcze „nieźlej”.