Protesty powyborcze są czymś normalnym i może je składać każdy, kto ma wątpliwości dotyczące przebiegu wyborów. To jasne. Więc co jest nienormalnego w skargach PiS podających w wątpliwość wynik głosowania w sześciu okręgach senackich? Fakt, wnioski są byle jak umotywowane, oczywista jest polityczna intencja „odzyskania Senatu” – ale nie to jest tu problemem. Istotą sprawy jest KTO ma rozpatrywać skargi. A ściślej: uzasadniony brak zaufania do nowo utworzonej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, której PiS powierzył orzekanie o ważności wyborów (więcej w tekście Ewy Siedleckiej). Wątpliwości budził już sam fakt powoływania sędziów tej Izby przez nową, wyłonioną z naruszeniem prawa Krajową Radę Sądownictwa, a także zignorowanie przez prezydenta Dudę wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, który zablokował konkursy do SN. Prezydent mimo to pospiesznie nominował skład Izby, a na jej czele postawił swoją koleżankę z uczelni, dobrą znajomą.
Jeśli przez sam tryb powołania odbiera się sądowi domniemanie niezawisłości i bezstronności, odbiera mu się także wiarygodność i autorytet. I nieważne, kim osobiście są ludzie, którzy przyjęli nominacje prezydenta – cokolwiek teraz zrobią, wyjdzie źle. Jeśli podważą wynik wyborów, będą podejrzewani o udział w politycznym „przekręcie stulecia”; jeśli wnioski oddalą, będą podejrzewani o chęć uwiarygodnienia się, zmazania grzechu pierworodnego, po to by w aurze odzyskanego obiektywizmu orzekać potem po myśli politycznych mocodawców.
A co z Najwyższą Izbą Kontroli (żeby pozostać przy tematach tygodnia)? Nominacja Mariana Banasia – ze wszystkim, co już o nim wiemy – oznaczała oddanie kontroli nad Izbą w ręce człowieka, którego można kontrolować i „zadaniować”.