Marcowy plebiscyt w 1921 r. miał rozstrzygnąć o wielkości terytorium Górnego Śląska, które chciano przyłączyć do odrodzonej Polski. Powstanie wybuchło na początku maja tamtego właśnie roku, tuż po skrajnie niekorzystnym dla nas podziale spornych ziem.
Byłych i dzisiejszych zwolenników, a także oponentów Korfantego – w tym obóz sanacyjny z Józefem Piłsudskim na czele i jego współczesnych apologetów – wiąże jedna konstatacja: bez Wojciecha Korfantego losy Śląska, w ogóle Polski, potoczyłyby się inaczej. Jak? Na pewno nie lepiej.
Czytaj także: Jak Polska objęła Śląsk
Nie chcemy ani piędzi ziemi niemieckiej
Pomnik odsłonięto w 101. rocznicę słynnego wystąpienia Korfantego w niemieckim Reichstagu, gdzie w latach 1903–12 i w 1918 r. był posłem. Był także w latach 1903–18 równocześnie posłem do pruskiego Lantagu, gdzie reprezentował Koło Polskie. 25 października 1918 r. tak przemówił w niemieckim parlamencie: „Mości panowie, nie chcemy ani piędzi ziemi niemieckiej. Żądamy jedynie, w myśl postanowień punktu 13. programu Wilsona [prezydenta USA – JD], własnej, jedynej, złożonej z ziem trzech zaborów Polski”. W tymże wystąpieniu kategorycznie domagał się zwolnienia Józefa Piłsudskiego z więzienia w Magdeburgu.
Korfanty stanął w godnej przestrzeni Traktu Królewskiego, gdzie – od pl. Trzech Krzyży po Belweder – stoją już od lat pozostali ojcowie niepodległości: Wincenty Witos, Ignacy Paderewski. Roman Dmowski, Ignacy Daszyński i Józef Piłsudski. Wszyscy wznoszą się na okazałych cokołach lub piedestałach. Nasz dwuipółmetrowy Korfanty ma pod nogami ubity, twardy grunt. Lewą ręką wspiera się o podest z inskrypcją: „Wojciech Korfanty, 1973–1939, polityk, chrześcijański demokrata”. Pewnie chciałby, żeby napis powiedział więcej – by nazwał go „synem ziemi śląskiej”, a ja dopowiedziałbym: „wielki Polak i Ślązak”. A może odwrotnie.
Ale niech tam, dobrze, że wreszcie ma należne sobie miejsce.
Czytaj także: II RP bez Śląska, czyli czar Polesia
Wojciech Korfanty obok cokołu
Dziejową konieczność upamiętnienia Korfantego w stolicy podnoszono od trzech dekad. Nie tylko ze względu na jego zasługi w przyłączeniu przemysłowej części Górnego Śląska – niezwykle bogatej i ważnej dla zubożałej Polski. Wszak w latach 1918–19 był członkiem Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu, stanowiącej rząd Wielkopolski podczas powstania. Później – wieloletnim senatorem i posłem. Także, choć krótko, wicepremierem w rządzie Witosa. W lipcu 1922 r. otrzymał misję utworzenia rządu. Miał za sobą znaczną część prasy, większość posłów i tłumy na ulicach Warszawy wiwatujące na jego cześć. Drogę do pełnienia tych ważnych państwowych zobowiązań zagrodził mu marszałek Piłsudski, naczelnik państwa, który odmówił podpisania nominacji i zagroził własną dymisją. W konfrontacji z tym politycznym szantażem część posłów cofnęła poparcie dla Korfantego.
W III RP przez lata trwały zabiegi o upamiętnienie w stolicy tego wielkiego Ślązaka. Dopiero w 2013 r. prezydent Komorowski na wniosek śląskich samorządowców powołał Komitet Honorowy Budowy Pomnika Wojciecha Korfantego w Warszawie. Rok później rada miasta zaakceptowała lokalizację pomnika, przyjazną i godną. Całość przedsięwzięcia szacowano wówczas na 1,5 mln zł – pani prezydent zadeklarowała od stolicy 400 tys., resztę miały wyłożyć samorządy śląskie. Niektóre nawet zapisały w budżecie po 100 tys. zł, ale po wycofaniu się Katowic – też podkuliły ogon pod siebie. Katowiccy radni uznali, że Korfanty to sprawa honoru państwa polskiego, które finansowało budowę innych pomników ojców założycieli, a nie powszechnej zrzutki na jednego z największych Polaków i Ślązaków. Lub odwrotnie. W rezultacie budowę monumentu kosztującego ok. 850 tys. zł pokrył samorząd Warszawy.
Przed chwilą cieszyłem się, że Wielki Wojciech wreszcie ma swoje miejsce. Teraz jednak zaczynam złośliwie drążyć. Czemu stoi koło cokołu, a nie na nim?
Czytaj także: Polsko-niemiecko-czeskie pogranicze
Uciekło szczęście z pomnikowej wersji Korfantego
Źli ludzie na Śląsku – albo niedoinformowani – szepczą, że to spadkobiercy postaci z wysokich stołecznych cokołów pokazali mu miejsce w szeregu. Wszak w 1939 r., kiedy Korfanty szykował się do powrotu z przymusowej emigracji (1935–39), grono znakomitych profesorów poprosiło prezydenta Ignacego Mościckiego o zapewnienie bezpiecznej drogi do kraju. Zniecierpliwiony prezydent żachnął się na tę prośbę: „Korfanty nic przecież takiego dobrego dla Polski nie zrobił”.
Tymczasem dyktator III powstania dotarł nielegalnie, ale na legalnym francuskim paszporcie, przez Kopenhagę i Gdynię do ojczystego kraju – wierzył, że się przyda w nadciągającej wojnie z III Rzeszą. Nie czekano na niego z otwartymi ramionami. Uwięziony na warszawskim Pawiaku, leczył się ze złudzeń przez trzy miesiące. Kiedy schorowany opuścił więzienie, był lipiec. Nie zdążył kolejny raz pospieszyć ojczyźnie z pomocą – zmarł 17 sierpnia 1939 r. Uniknął tego wszystkiego, co szykowali mu hitlerowcy za oderwanie części Śląska od Niemiec. Za kilkanaście dni wojenna pożoga zaczęła zagarniać świat, zaczynając od nas.
Sprawę Korfantego przy cokole wyjaśnił „Dziennik Zachodni”. Ta wizja wiąże się z pewną rodzinną fotografią z 1928 r. Lewym łokciem opiera się o kamienny murek w swojej willi w Katowicach. W ręku nieodłączny papieros, czego dzisiaj nie pochwalamy. U jego prawego boku żona Elżbieta – zdjęcie upamiętnia 25. rocznicę ślubu. Karol Badyna, autor pomnika z krakowskiej ASP, przekonuje, że niemal w każdym najdrobniejszym szczególe inspirował się tą rodzinną pamiątkową fotografią. Niemal. Na niej Korfanty jest uśmiechnięty, swobodny, może nawet jowialny. Może nawet szczęśliwy.
Z pomnikowej wersji całe szczęście uciekło, umknęło, nie zostawiło po sobie śladu. Patrzy na nas twarz wymizerowana, ściągnięta i postarzała. Patrzy spojrzeniem niewesołym, wręcz ponurym. Tak jakby artysta w ostatniej chwili zmienił zdanie i odłożył fotografię na bok, ad acta. Jakby powziął myśl, żeby pokazać Korfantego po traumie twierdzy brzeskiej, w której uwięził go rozkaz Piłsudskiego. Albo po czarnych nocach Pawiaka, które zgotowali mu... rodacy.
Może prawda jest po prostu uczciwsza, choć gorzka. Ale niech tam! Dobrze, że Wojciech Korfanty w stolicy stoi. Nawet na twardym, ubitym gruncie. Historia sama wniosła go na swój cokół.
Czytaj także: „Izrael powstał w Katowicach” – uczą żydowskie podręczniki
Korfanty z Piłsudskim się widzą
W Katowicach pomnik Józefa Piłsudskiego odsłonięto w 1993 r. Monument Korfantego stanął sześć lat później. W linii prostej dzieli ich jakieś 100 m. Można powiedzieć, że „się widzą”. W Warszawie odległość między nimi – wrogimi sobie ojcami założycielami II Rzeczypospolitej – jest słuszna. To niemal lata świetlne. Nie pozwalają na proste skojarzenia.
PS Na odsłonięciu pomnika Wojciecha Korfantego byli wszyscy najważniejsi w państwie i województwie śląskim. Wszak to ICH człowiek. Zauważono nawet reprezentantów sił i ich popleczników, które pod pomnikiem w Katowicach wieszali swego czasu – symbolicznie – portrety parlamentarzystów PO. Wśród odsłaniających był też gospodarz miejsca Rafał Trzaskowski: „Ten pomnik, który państwo widzicie, jest unikatowy. Tutaj nie ma cokołu, nie ma piedestału. Tylko jest człowiek, w pełni dumny i niezależny...”.
Czytaj także: Mamy wstydliwy problem z Wojciechem Korfantym