Dwa seriale o powyborczej rzeczywistości kręcą dziś politycy. Pierwszy opowiada o powstającym rządzie, drugi – o walce o władzę w Senacie. Ten drugi byłby straszliwym nudziarstwem, gdyby suweren nie zadbał o scenariusz z zaskakującym punktem wyjścia: pierwszy raz w historii wolnych wyborów w III RP partia zwycięska w Sejmie nie ma większości senatorów.
13 października w wyborach do Senatu PiS zdobył ponad 44 proc. głosów, co dało mu 48 ze 100 mandatów. Koalicja Obywatelska ma 43 senatorów, trzech wprowadził PSL, dwoje SLD, czworo jest niezależnych. Dla przypomnienia, w 2015 r. słabszy PiS – w wyborach do Senatu miał niespełna 40 proc. głosów – wprowadził 61 senatorów, a w 2011 r. 35,6 proc. głosów Platformy przełożyło się aż na 63 mandaty.
Tym razem sprawy ułożyły się jednak inaczej, korzystniej dla opozycji. Teoretycznie to ona ma większość w Senacie, którą tworzą senatorowie KO, PSL, SLD i trójka niezależnych (czwarta niezależna, Lidia Staroń z Olsztyna, ciąży ku PiS).
Ale jest to większość krucha (51:49) i niesprawdzona jeszcze w żadnym głosowaniu. Pierwsze posiedzenie Senatu odbędzie się dopiero 12 listopada, w ostatnim możliwym terminie. PiS ma zatem jeszcze sporo czasu na poszukiwania dwóch senatorów opozycji, którzy w kluczowym momencie poprą kandydata partii rządzącej na marszałka, ewentualnie trzech, którzy po prostu pechowo zatrzasną się w toalecie, pomagając w ten sposób Jarosławowi Kaczyńskiemu.
O tym, kto przejmie Senat, przekonamy się zapewne dopiero 12 listopada, w finałowym odcinku senackiego serialu. Na razie pada mnóstwo sprzecznych deklaracji, oskarżeń o próbę podkupienia przez PiS, zapewnień o lojalności, pogróżek pod adresem potencjalnych uciekinierów. A senatorowie PiS żałują, że w tej kadencji na polecenie Kaczyńskiego zmienili regulamin Senatu, który stanowił, że głosowanie nad wyborem marszałka jest tajne.