Kraj

Budapeszt w Warszawie?

Stawkę tych wyborów określają polityczne konsekwencje ich możliwych wyników. Oto one. PiS uzyskuje wynik w przedziale 45–47 proc., a Konfederacja nie wchodzi do Sejmu. Oznacza to pisowską większość 240–250 mandatów, niesłychanie mocną legitymację do rządzenia i perspektywę, że marzenie prezesa Kaczyńskiego o „Budapeszcie w Warszawie” – czyli wykreowaniu własnej oligarchii gospodarczej i wzięciu pod but niezależnych mediów – może się urzeczywistnić. Możliwość druga – PiS uzyskuje słabą, parumandatową większość rządową. Oznacza to, że będzie tak jak było, tylko trochę bardziej, Budapesztu w Warszawie nie będzie, a pisowski pierwotniak zajmie się dalszą konsumpcją wydanego na jego pastwę państwa. Wreszcie możliwość trzecia – kluby KO, Lewicy i PSL mają niewielką większość rządową, co oznacza ponadpółroczny okres zamętu, który zakończy się wraz z wyborami prezydenckimi. Jeżeli jakiś wyborca nie chce Budapesztu w Warszawie lub pożerania państwa przez nienasyconego pierwotniaka, to pofatyguje się do urny i odda głos na jakąkolwiek listę – byle nie pisowską!

Tyle o wyborach do Sejmu, ale nie należy zapominać o Senacie. Wszystkie szacunki i sondaże wskazują na to, że o bezwzględnej większości w izbie wyższej rozstrzygnie od 1 do 3 mandatów. Krytyczną sytuację mamy w okręgu Białołęka-Bielany-Żoliborz-Śródmieście, do którego przypisuje się głosy Polaków z zagranicy. W wyborach w 2015 r. tych głosów było 175 tys., a w 47 proc. padły na kandydatkę PiS. Przegrała ona z kandydatką PO o 10 tys. głosów. W 2019 r. w okręgu tym oprócz kandydata PiS i popieranego przez opozycję Kazimierza M. Ujazdowskiego swoją kandydaturę zgłosił też Paweł Kasprzak z Obywateli RP. Pewne jest tylko to, że 13 października pan Kasprzak nie zostanie senatorem.

Polityka 41.2019 (3231) z dnia 08.10.2019; Komentarze; s. 8
Reklama