Kraj

Teraz!

Nie wybieramy zwycięzcy kampanii, ale własną przyszłość.
W tych wyborach na pulpicie, gdzie będziemy rozkładać karty do głosowania, leżą dwa kompletnie odmienne systemy organizacji państwa i społecznego ładu. Czarno-białe.Mirosław Gryń/Polityka W tych wyborach na pulpicie, gdzie będziemy rozkładać karty do głosowania, leżą dwa kompletnie odmienne systemy organizacji państwa i społecznego ładu. Czarno-białe.

Artykuł w wersji audio

Czekaliśmy na ten dzień 4 lata. Pamiętam nastroje z pierwszych masowych protestów ulicznych w końcu 2015 i w 2016 r. Wtedy, przeciwko łamaniu przez nową władzę konstytucji, maszerowały pod szyldem Komitetu Obrony Demokracji dziesiątki, w kraju setki tysięcy ludzi. Były transparenty, okrzyki, wuwuzele, wolontariusze zbierający pieniądze na oprawę kolejnych demonstracji, ale też prawie pewność, że nowa władza się cofnie, opamięta, uspokoi, tylko trzeba na nią naciskać, bo do następnych wyborów jest strasznie daleko. Powszechne było przekonanie, że w 2015 r. zdarzyło się niemożliwe: przecież o tym, że PiS – zdobywając poparcie ledwie 38 proc. wyborców i 18 proc. ogółu uprawnionych – uzyskał samodzielną większość, zdecydowało kilkadziesiąt tysięcy głosów nieoddanych na Zjednoczoną Lewicę. Po prostu: pech.

Potem jednak ten nastrój radosnej, ulicznej insurekcji stopniowo gasł. Władza okazywała coraz większy tupet, cofała się rzadko (właściwie tylko po Czarnym Marszu kobiet, i na chwilę – po sądowym wecie Dudy), po raz pierwszy w historii polskiej demokracji obrażała miliony obywateli (zaczęło się chyba od słynnych „komunistów i złodziei”). Jawny gwałt na Trybunale Konstytucyjnym już nie zostawiał wątpliwości, że tu dzieje się coś groźnego, że nowa ekipa swoje 18-proc. poparcie zamienia na 100, a nawet 120 proc. władzy, że dokonuje faktycznego zamachu stanu. Z oburzeniem śledziliśmy personalne czystki w urzędach na skalę wcześniej nigdy niespotykaną, nowe zaciągi i awanse w publicznej telewizji, prokuraturze, spółkach Skarbu Państwa, organizowany przez władzę „niebywały” atak na sędziów. Słowa „niebywały”, „nie mieści się w głowie” były powtarzane aż do kompletnego zbanalizowania.

Nieoczekiwany upadek KOD – chyba największa klęska opozycji tego czterolecia – ale też organizacyjna i mentalna słabość przegranych partii, bardzo nieufnych (zresztą ze wzajemnością) wobec społecznego „ruchu oporu”, odebrały impet ulicznym demonstracjom. Od połowy kadencji PiS nie było już masowych akcji sprzeciwu; bez wsparcia pozostał nawet strajk niepełnosprawnych czy nauczycieli. Jakby przeciwnicy PiS tracili wiarę, że mogą jakkolwiek zmienić postępowanie władzy. Pozostała tylko odległa nadzieja na zmianę samej władzy, czyli przyszłe wyborcze zwycięstwo. I w miarę jak uczyliśmy się PiS, odkrywając, że Jarosław Kaczyński chce tu naprawdę zrobić „drugi Budapeszt”, że jako samozwańczy „Naczelnik” zamierza przejąć i sprawować dożywotnio pełnię władzy w państwie – stawka tych wyborów rosła. Uznaliśmy – my, w POLITYCE, ale też cały opozycyjny „drugi sort” (a ostatnio także oficjalnie sam PiS) – że 13 października 2019 r. odbędą się w Polsce najważniejsze wybory od 30 lat. Że rozegra się decydujące starcie: o przyszłość, ale i o przeszłość, o interpretację historii polskiej transformacji, jej moralną prawomocność, że być może – z woli lub nieświadomości wyborców – nastąpi koniec III Rzeczpospolitej. I 13 października będzie dniem zwiastowania nowego ustroju, a właściwie groteskowej rekonstrukcji odrzuconego w 1989 r. systemu partio-państwa.

Istotę tego wyboru chcieliśmy w najbardziej ascetycznej formie przedstawić na okładce tego szczególnego wyborczego wydania. Dlatego jest ona czarno-biała i nie będziemy polemizować, nawet jeśli spoglądający na nią wyborca PiS uzna, że to jego partia jest „po jasnej stronie mocy”. Chodzi o samą ostrość wyboru. Tym razem nie ma tu światłocienia. Zawsze sprzeciwialiśmy się politycznemu „symetryzmowi”, który bagatelizował fundamentalną odmienność PiS od wszystkich działających w Polsce partii. Partia Kaczyńskiego sama siebie traktuje jako formację z innego porządku politycznego i etycznego, jedyną naturalną reprezentację Narodu, świeckie przedstawicielstwo Kościoła Katolickiego, obrońcę Ludu (wszystko koniecznie wielką literą), Tradycji, Rodziny, Wolności przeciw – jak prosto mówi Kaczyński – złym ludziom, nihilistom. Już się chyba nauczyliśmy tego języka, gdzie słowa dostają odwrotnych znaczeń, klasycznej nowomowy populizmu. A populizm jest konceptem totalnym, bezkompromisowym, który może można złamać, ale układać się z nim nie sposób.

Politolog prof. Andrzej Rychard mówił ostatnio, że „to będą wybory o charakterze cywilizacyjnym”. Dokładnie. Dlatego po jednej ze stron naszej okładki (dla nas – białej) ustawiamy wszystkie te ugrupowania opozycyjne, które uznają demokratyczne reguły gry i, mimo rywalizacji, należą do tego samego świata zachodnich wartości. Zresztą w ostatnich eurowyborach pisopodobne partie populistyczne i radykalne zdobyły ledwie 20 proc. poparcia; 80 proc. politycznej Europy to wciąż stara, sprawdzona, choć samokrytyczna i dokonująca autokorekt, liberalna demokracja.

Pojawienie się silnych formacji populistycznych wszędzie i zawsze było sygnałem, że demokracja nie radzi sobie, nie zauważa lub nie rozładowuje kumulujących się napięć społecznych, frustracji, poczucia krzywdy. U nas „faza PiS” jest zapewne nieuniknionym, odłożonym w czasie kosztem wielkiej transformacji ustrojowej. To była przecież głęboka, niezaplanowana rewolucja społeczna. Sukces („najlepszy polski czas od 300 lat” – jak pisał „The Economist”) miał swoją czarną stronę – bezrobotnych, wykluczonych, strefy marginesu, ale i niezasadnego bogactwa. Chaotyczna modernizacja wniosła w życie milionów niepewność, poczucie zagubienia, utraty tożsamości i perspektyw. Dodatkowo kryzys 2008–13 r., najgłębszy w powojennej historii Zachodu, zdegradował warunki pracy, przyniósł wzrost bezrobocia, zadłużenia, zamroził wynagrodzenia, pchnął rząd do „bolesnych reform” – wiemy to i jeszcze wiele więcej, bo przez ostatnie 4 lata w Polsce odbyła się naprawdę niegłupia debata o głębszych niż wyborcza awaria przyczynach wygranej PiS. Sporo wniosków zostało wyciągniętych, cała polska polityka przeszła przez czyściec. Żadna partia opozycyjna nie kwestionuje dziś sztandarowego programu 500 plus, wszyscy licytują się na „społeczną wrażliwość”, próbują też – jak pokazały ostatnie konwencje opozycyjnych koalicji – budować, wzorem PiS, własne narracje historyczne, patriotyczne, godnościowe. Jeśli będzie im dane, wrócą do władzy mądrzejsi po szkodzie. „Jeśli będzie?” – bo i PiS jest dziś, przed tymi wyborami, silniejszy, ale i mniej zakłamany niż w 2015 r.

W ciągu minionych 4 lat Jarosław Kaczyński zdołał utrzymać kontrolę nad całą formacją, zapewnił jej organizacyjną spójność, dyscyplinę, profity płynące ze stanowisk. Każde poprzednie rządy III RP to były ciepłe kluchy w porównaniu z PiS, jeśli chodzi o stopień determinacji w poszerzaniu i umacnianiu zdobytej władzy. Ale żadne manipulacje nie dałyby PiS takiego komfortu rządzenia, gdyby nie szczęśliwe zbiegi okoliczności: wbrew kłamstwom o Polsce w ruinie PiS przejął po poprzednikach gospodarkę zdrową, konkurencyjną, zdolną do rozwoju, zasilaną potężnymi dotacjami unijnymi, a jednocześnie trafił na najlepszą od dekad koniunkturę gospodarczą w Europie. (Zgodnie z przysłowiem: „Bad guys have good luck”, źli faceci mieli dużo szczęścia). Drastycznie spadło bezrobocie, zaczęły wreszcie rosnąć płace; wysokie dochody podatkowe (częściowo także dzięki rzeczywistemu uszczelnieniu poboru danin) pozwoliły pokryć koszty tzw. programów socjalnych. „Państwo dobrobytu”, na razie na naszą skalę, realizowało się niemal bez udziału rządzących. Do 2019 r. jeszcze nie pojawiły się mocne symptomy nadchodzącego z Zachodu osłabienia koniunktury, co aż do wyborów pozwala PiS podtrzymywać wiarygodność kolejnych obietnic transferowych. Widać, że jest to konstrukcja z dykty, wiązana sznurkiem, ale na razie stoi. W naszej wersji populizmu to kryzys państwa kroczy przed gospodarczym.

W okresie przedwyborczym aktywistki Strajku Kobiet prowadziły akcję pod hasłem dlaczego #NieGłosujęNaPiS, zachęcając do tworzenia własnych komunikatów. Były ich dziesiątki: „bo jestem kobietą”, „bo jestem nauczycielką”, „bo zależy mi na czystym powietrzu”... Trochę w tej konwencji chciałbym przypomnieć kilka powodów, dla których – naszym zdaniem – PiS nie powinien dłużej rządzić. Bo: nie byłoby dobrze żyć w państwie podlegającym kaprysom i obsesjom jednego człowieka; trudno godzić się na łamanie i obchodzenie konstytucji; bo chcemy szacunku dla prawa, respektowania niezależności sądownictwa i prokuratury; zachowania autonomii samorządów; równych praw dla kobiet; odpowiedzialnej, kompetentnej, nastawionej na współpracę polityki zagranicznej i obronnej; zaprzestania szczującej propagandy tzw. mediów publicznych i manipulowania historią; otwartej, niespętanej strachem i ideologią rozmowy o reformach edukacji, służby zdrowia, energetyki, o przyjęciu euro; chcemy rozliczania afer ludzi władzy i bezczelnego „kłamstwa smoleńskiego”; transparentnych procedur doboru i oceny kadr, kontroli służb specjalnych – i tak by można ciągnąć. Ale już ten zestaw dowodzi, w jak złym stanie po czterech latach rządów PiS znalazła się (tu oskymoron) „polska wspólnota”.

Obserwujemy, jak krok po kroku budowany jest system partyjnej nomenklatury, społecznego klientelizmu i korupcji, jak postępuje faktyczna prywatyzacja państwa i jego zasobów, centralizacja, także bezkarność i arogancja władzy. Jeśli spojrzeć na to, jakimi argumentami obóz rządzący podtrzymuje swoje roszczenia do władzy, na ostatniej prostej pozostaje właściwie jeden: oni odbiorą 500 plus i nie dadzą tyle, co my. To powrót do korzeni zwycięstwa, transakcyjnego rozumienia polityki, naciągana (nikt nie chce odbierać socjalnych praw nabytych) oferta wykupienia kolejnej kadencji.

W tych wyborach na pulpicie, gdzie będziemy rozkładać karty do głosowania, leżą dwa kompletnie odmienne systemy organizacji państwa i społecznego ładu. Czarno-białe. Znacząca, komfortowa większość dla PiS, zgodnie z logiką tej partii i jej prezesa, będzie interpretowana jako rozgrzeszenie popełnionych niegodziwości i demokratyczne przyzwolenie na dalszy swobodny demontaż demokracji. Co to będzie za państwo? W specjalnej wyborczej sekcji tego numeru drukujemy m.in. opowiadanie „political (non)fiction” Ziemowita Szczerka „Październik 2023”. To oczywista zabawa wyobraźnią, ale klimat dystopii, coś z „Małej Apokalipsy” Konwickiego, dziś nie wydaje się przesadny. Zwolennicy PiS mówią o histerii opozycji, stale od 2015 r. wieszczącej dyktaturę, choć przecież „nic takiego się jeszcze nie stało”. Ale właśnie to się stało, że nie ma żadnych gwarancji bezpieczeństwa obywateli i racjonalności państwa, że po ewentualnym wyborczym zwycięstwie PiS prezes może dowolnie dokręcić śrubę, przyspieszyć rozprawę z sądami, prywatnymi mediami, samorządami, ludźmi opozycji, narzucać ustawami daleko idące zmiany konstytucji, ale może też pofolgować, pozwolić ekipie na spokojne sycenie się owocami władzy. Wszyscy zostajemy skazani na łaskę Kaczyńskiego. Po 30 latach wolnej Polski to bardzo upokarzająca wizja. Po drugiej stronie, gdyby opozycja po wyborach mogła stworzyć większość, a PiS zgodziłby się oddać władzę, weszlibyśmy, przynajmniej do czasu wyborów prezydenckich, w okres politycznych turbulencji. Ale to cena wyprowadzenia polskiej demokracji z zabójczego korkociągu.

Jest raczej przykrą cechą demokracji – tej, jaką znamy – że jeden dzień, jedno szczególne badanie opinii publicznej, niewymagające niczego poza krótkim spacerem, ma tak przytłaczającą wagę. Specjaliści oceniają, że nawet do 20 proc. wyborców podejmuje decyzje dopiero w dniu głosowania, często w drodze do komisji lub na miejscu. 13 października rozegra się więc wielki demokratyczny hazard. Niezliczone artykuły, sondaże, komentarze, analizy popełniane przez 4 lata – wszystko tego dnia będzie miało dopisaną pointę. Bo niby bardzo dużo wiemy, mamy przebadane elektoraty, uśrednione sondaże podpowiadają wyniki, ale jednocześnie nikt niczego nie jest pewien. Małe przesunięcie na skali może dać kompletnie inny polityczny wynik głosowania.

Powtarzamy: nie wybieramy zwycięzcy kampanii, ale własną przyszłość (jak mówi premier: „na dziesięciolecia”); opozycja będzie grać takimi kartami, jakie od nas dostanie. Oczywiście historia i polityka nie kończą się 13 października, zaraz przecież rozpocznie się kampania prezydencka. Ale najważniejsze rozgrywa się teraz, w tę niedzielę. Dla nas, i myślę, że dla wszystkich, którzy uważają się za polskich demokratów, oddanie głosu jest koniecznością. A wybór jest jasny.

Polityka 41.2019 (3231) z dnia 08.10.2019; Przypisy Naczelnego; s. 6
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Rozmowa z filozofem, teologiem i byłym nauczycielem religii Cezarym Gawrysiem o tym, że jakość szkolnej katechezy właściwie nigdy nie obchodziła biskupów.

Jakub Halcewicz
03.09.2024
Reklama