Na 6,5 mld dol. Amerykanie wycenili polskie ambicje nabycia 32 myśliwców piątej generacji. Żadnej zniżki za sympatię Donalda Trumpa nie było. Jeśli cena nie spadnie, zakup pochłonie z VAT 31 mld zł, a to połowa tego, co trzeba wydać, żeby mieć supernowoczesne samoloty – dochodzą jeszcze koszty związane z przebudową baz, uzbrojeniem i systemem wymiany danych. Budżetu na to nie stać. Minister obrony Mariusz Błaszczak chce zapłacić tyle, co Belgia, czyli zbić cenę o jedną trzecią. Przywołuje Patrioty, za które Pentagon chciał ponad 10 mld, a daliśmy mniej niż połowę ceny wyjściowej. Stało się tak przez przesunięcie części tzw. offsetu do drugiej – wciąż niezrealizowanej – fazy kontraktu. Jednak w przypadku F-35 o podobnym offsecie (czyli zakupie dla krajowego przemysłu technologii do obsługi, remontów i modernizacji zagranicznego sprzętu) trudno mówić, bo nasza zbrojeniówka to nie poziom myśliwców piątej generacji, a i Amerykanie niechętnie się nim dzielą. Walka idzie więc o to, aby na większą skalę i nie tylko dla siebie obsługiwać starsze myśliwce F-16 czy transportowce C-130, wytwarzane przez producenta F-35, firmę Lockheed Martin. Tu polski rząd ściera się z największym zbrojeniowym potentatem na świecie, który wolałby sam obsługiwać klientów z Rumunii, Słowacji czy Bułgarii. Więc choć PiS deklaruje w programie, że z F-35 za nic nie zrezygnuje, po wyborach może przestać się spieszyć. Po raz pierwszy od dawna zbrojeniowe plany rządu weszły do kampanii – przeciw F-35 jest Lewica i widać, że to początek kontrowersji lub, jak kto woli, debaty.